piątek, 14 maja 2021

Z ARCHIWUM FILMWEBU: Zemsta

Słowo wprowadzenia: Przez kilka lat udzielałem się na Filmwebie pod nickiem al_jarid. Między innymi prowadziłem tam bloga (poświęconego, rzecz jasna, tematyce filmowej). Ostatnio Filmweb zdecydował, że starczy tego blogowania i wykosił blogi wszystkim użytkownikom. A jako że włożyłem sporo pracy w niektóre z wpisów, nie pozwolę im odejść w niepamięć - zamiast tego umieszczę je w jakimś nowym miejscu. Na przykład niniejszy blog dobrze się do tego celu nada.

Dzisiaj przytoczę wam mój wpis, który na Filmwebie opublikowałem 3 listopada 2010 roku.

.....................................................

Fredro, Gajos i... tyle? - recenzja "Zemsty" Andrzeja Wajdy



Jak wszyscy wiemy, trend przenoszenia na kinowy ekran dzieł naszej literatury trwa już od jakiegoś czasu. Efekty zwykle są średnie, nawet w najlepszych przypadkach sporo odbiegające poziomem od literackich oryginałów. Nie pora i miejsce, by dociekać, czy wiąże się to z trudną przekładalnością owych, czy też z niewysokimi ambicjami filmowców, słusznie mniemających, że i tak, choćby nawet niezbyt się do tej pracy przyłożyli, spora część społeczeństwa na ekranizację kolejnego klasyka literatury narodowej się wybierze. 
Adaptując dla kina „Zemstę” Aleksandra Fredry w 2002 roku, Andrzej Wajda był w sytuacji zarazem o wiele lepszej, jak i dużo gorszej niż jego koledzy po fachu. Lepszej, gdyż „Zemsta” jest dramatem, zatem, co oczywiste, utworem przystosowanym do odgrywania. Nie potrzeba tu przekładać utworu na film – wystarczy przenieść żywcem wszystko tak, jak autor to napisał i powinno wyjść arcydzieło (bo choć osobiście wyżej cenię sobie mimo wszystko „Śluby panieńskie”, nie można odmówić i temu utworowi Fredry zgrabnej intrygi, pierwszorzędnych postaci, wspaniałego humoru i mistrzowsko zrymowanych dialogów). W gorszej natomiast, bo w takim wypadku niewiele pozostaje miejsca na inwencję reżyserską i elementy, które mogłyby być dla widza zaskoczeniem. Któż nie widział nigdy „Zemsty” w teatrze? Podstawowym pytaniem nasuwającym się przy okazji ekranizacji kinowej stało się zatem: „co wersja filmowa będzie miała do zaprezentowania, co wyróżni ją spośród tak wielu teatralnych?” 

No właśnie - od tego więc wypada zacząć wypowiedź na temat „Zemsty” Wajdy. Choć bowiem film, jako sztuka, wydaje się właściwie udoskonalonym teatrem, dysponuje przecież innym, szerszym pod pewnymi względami, wachlarzem środków i możliwości, nic dziwnego zatem, że właśnie zastosowania tych środków się spodziewałem. Jakiż byłby cel przenoszenia „Zemsty”, tak dobrze zawsze radzącej sobie na deskach scenicznych, z jej naturalnego środowiska na ekran kinowy, jeśli nie przetransponowanie teatru na film? Niestety moje oczekiwania nie zostały spełnione i chyba nawet nie podjęto ku temu żadnych prób, przez co „Zemsta” w wydaniu Wajdy nie jest filmem – to nadal teatr, cóż z tego, że utrwalony na taśmie filmowej. Nie wykorzystano możliwości, jakie daje sztuka kina. Zastosowano raczej podejście: „Lubicie oglądać „Zemstę” w teatrze? No to dostaniecie „Zemstę” jak w teatrze!”. Jest to jaskrawo wręcz podkreślone umownością tego, co stworzył Wajda. Nie chodzi tu tylko o samą końcówkę, gdy aktorzy wychodzą kolejno zza kurtyny – umowność towarzyszy nam przez cały film.
 
Jej przejawem są ubogie, wręcz ascetyczne niekiedy dekoracje. Ruiny zamku w Ogrodzieńcu bardziej chyba mają symbolizować, niż obrazować siedzibę bohaterów, bo raz, że szczątki zamku udają zamek, a dwa, że na pierwszy rzut oka rozpoznawalna atrakcja turystyczna musi udawać, że wcale nią nie jest, choć to się jej zupełnie nie udaje ze względu na charakterystyczność tego obiektu (podobnie np. wieży Eiffla trudno byłoby „wcielić się” dla potrzeb filmu w jakiś inny budynek). Widz zatem zmuszony jest do podjęcia gry właściwej dla uczestnictwa w przedstawieniach teatralnych właśnie. Tak jak przyjmuje do wiadomości, że korona wieńcząca skroń aktora na scenie jest ze złota, choć widzi, że to tylko oklejona tektura; tak i tutaj wszyscy widzą ruiny zamku w Ogrodzieńcu i muszą niejako wyobrazić sobie, że to siedziba Cześnika Raptusiewicza i Rejenta Milczka, i że to o nią toczą spór (a wszak nie biliby się o ruiny, zatem wymaga się od nas również udawania, że zamek jest niczego sobie). 
Skrajnie umowna (obrońca filmu rzekłby pewnie, że symboliczna) jest też scena, w której mur graniczny z łatwością się rozsypuje. Owszem, ukazuje to między innymi metaforycznie zniesienie barier dzielących zwaśnionych sąsiadów, ale bądźmy szczerzy – to nie „Sami swoi”. Rozsypujący się kamienny mur przede wszystkim wskazuje na siebie, jako na dekorację, teatralną atrapę. Zamiast tedy zmienić teatr w film, Wajda stworzył teatr pod film się podszywający. 

No dobrze, ale jak się to ogląda? Bez jakiegoś wielkiego bólu, choć do rewelacji niestety daleko. Jest to ledwie poprawne warsztatowo odegranie Fredrowskiej sztuki. Właściwie mogę chyba zaryzykować stwierdzenie, iż to, że nowe dzieło Wajdy nie jest zupełną porażką, zawdzięcza ono przede wszystkim Fredrze (oraz po części aktorom, ale o tym później). Potrzeba byłoby niewiarygodnego antytalentu, by nakręcić całkowicie zły film, bazując na tak wyśmienitym materiale literackim (choć najwyraźniej Wajda usilnie próbował). W przypadku jakiejkolwiek adaptacji „Zemsty” można rzec, że Fredro wykonał lwią część roboty, bo niezależnie od reżysera, scenarzystów i aktorów, dobre dialogi powinny pozostać dobre, a sprawna intryga pozostać sprawna. Przy adaptacji (obojętnie czy teatralnej czy filmowej) tej komedii najlepszą radą dla twórców jest ta, by nie próbować Fredry przerabiać, ani dodawać za dużo od siebie. Jak to wygląda w przypadku ekranizacji autorstwa Wajdy?
 

Cóż, trochę zmian jest, ale z reguły są do przełknięcia, choć nie wszystkie. Część scen zatem skrócono (co da się wybaczyć i wytłumaczyć staraniami twórców o odpowiedni, tzn. nie za długi metraż filmu). Część z nich pocięto i zamieniono miejscami (na co już trudno znaleźć usprawiedliwienie). No i skrzydła husarskie, w które wyposażono Rejenta w finale, to pomysł dość dyskusyjny. W zasadzie jednak nie dopuszczono się na Fredrze większych przewinień. A nie, zaraz! Chwileczkę! Jest śnieg.
 

To prawda. Przeniesiono „Zemstę” w zimową scenerię (choć w oryginale jest np. wzmianka o kwiatach – w filmie naturalnie opuszczona). Widz patrzy na to ze zdziwieniem i myśli (a mam dowody na to, że nie u mnie jednego taka myśl się zrodziła): „Aha. Zima zaskoczyła ekipę podczas kręcenia zdjęć. Nie chcieli czekać do wiosny, więc postanowili się nie zrażać warunkami klimatycznymi i robić swoje”. Otóż nie! Zimowa, śnieżna i wietrzna „Zemsta” była ponoć powziętym z góry i świadomym zamysłem. Ba, nawet śnieg był sztuczny i pochłonął niemałą część budżetu – zatem uznano go za bardzo istotny aspekt tego filmu. Czemu? Podobno takie warunki pogodowe miały po pierwsze lepiej oddać chłodne stosunki między Cześnikiem i Rejentem, a po drugie wydobyć piękno z ogrodzienieckiego zamku. Nienajlepsze to, moim zdaniem, powody, a i w efekcie decyzja nienajlepsza. Pomysł, by w ten sposób dodawać „Zemście” emocjonalnego chłodu uważam za całkiem chybiony, bo właśnie oryginał ma w sobie ciepło – nawet szlacheckie przywary potraktowane są ze sporą dozą sympatii. Nad całością unosi się nastrój humoru i pogody ducha i nie wiem, po co na siłę ochładzać klimat tego dzieła. A i wapienne kamienie ruin zamku w Ogrodzieńcu lepiej prezentują się, jak dla mnie, o innej porze roku. Białe na białym robi po prostu smutniejsze wrażenie, niż białe na zielonym.
 
Poprzez tę zimę i śnieg filmowa „Zemsta” staje się po prostu bardziej posępna i jakby przygaszona. Zaś wspomniane wyżej powody tej zmiany dekoracji uważam za daleko niewystarczające, by mogły usprawiedliwić taką krzywdę wyrządzoną dziełu Fredry. Chyba że uznać, iż te wyjaśnienia są jedynie pretekstowe, a tak naprawdę chodziło o to, by w scenie sporu o mur graniczny ludzie Cześnika mogli wszyscy powywalać się na śniegu. W takim wypadku mogę tylko pochylić czoła przed geniuszem Wajdy i jego jakże subtelnym poczuciem humoru, który jednak zdaje się nieco odstawać od tego, jakim operował Fredro. 

I jeszcze jedno, skoro już mówimy o otoczeniu filmowych postaci. O co chodzi z tymi gołębiami? A to sobie z wieży całym stadem wyfruną, a to spłoszą się i latają w panice wokół Papkina, a to Podstolina wręczy je w klatce Rejentowi podczas odwiedzin, a to całym stadem wyfruną z wieży po raz wtóry (hm, czyli mamy powtarzający się motyw – czyżby miało to symbolizować coś mądrego i głębokiego?) Przez cały film błądzą te nasze postacie po ośnieżonych rumowiskach, co kiedyś zamkiem były, i płoszą ptactwo. Nie wiem, co to wnosi do Fredrowskiej komedii, ale zapewne są to wszystko elementy jakiegoś wysoce artystycznego, a dla mnie niezgłębionego, zamysłu mistrza Wajdy.
 

Narzekam, ale, jak rzekłem, jakichś niewyobrażalnych cierpień oglądanie tego filmu nie sprawia. Poza błyskotliwym talentem Fredry, którego dzieło trudno zepsuć nawet najdziwniejszymi pomysłami adaptatorów (śnieg się kłania), główna tego zasługa to obsada, czy też raczej jej (przyznajmy, niewielka) część. Do rzeczy więc. Całkiem prosto i bez ogródek – to jest film Janusza Gajosa.
 

Cześnik w kreacji tego aktora jest tym, co najbardziej przykuwa do ekranu. Powiedzieć, że Gajos gra rewelacyjnie, to mało – on wprost jest Cześnikiem. Dzięki niemu owa postać staje się prawdziwą gwiazdą tej historii (choć czytając oryginał Fredry, ma się wrażenie, że powinien być nią Papkin). Kradnie dla siebie cały film. To ten bohater jest tu jednocześnie najbardziej naturalny i najzabawniejszy. Niezależnie od sądu na temat filmu jako całości, nie sposób nie zachwycić się rolą Gajosa. Rolą wybitną, która w tej samej mierze budzi podziw jak i żal, że cała reszta elementów składających się na „Zemstę” nie stoi na tak wysokim poziomie.
 

Następny po Gajosie jest Roman Polański, choć moja ocena w tym wypadku jest jakby rozdwojona. Polański zagrał wprawdzie bardzo dobrze, ale nie jestem pewien, czy akurat Papkina. Jego postać, choć przykuwa uwagę widza, jest jakby przygaszona i wyciszona, podczas gdy tradycyjnie kojarzy się raczej z energiczną bufonadą i zuchwałą pyszałkowatością. Papkin w interpretacji Polańskiego nawet gdy się przechwala, sprawia wrażenie, jakby nie wierzył we własne słowa. Nawet w scenie, gdy co jakiś czas ucisza go Rejent, Papkin tak naprawdę rzadko podnosi głos (co w połączeniu z gniewnym Rejentowym „ciszej!” tworzy dość dziwny efekt – nie wiadomo, o co właściwie Milczek ma pretensje). Trzeba też wspomnieć i o tym, że, z całym szacunkiem dla Polańskiego, jest on za stary do tej roli. Gdy zapewnia Klarę o swej miłości, ta odpowiada, że każdy młodzieniec składa takie zapewnienia. No właśnie... Papkinowi z filmu Wajdy do młodzieńca daleko. To postać, jak wspomniałem, dobrze zagrana, lecz nie pokrywająca się z moimi (czy tylko moimi?) wyobrażeniami na jej temat.
 




Reszta obsady to już właściwie jedynie tło dla znakomitego duetu Gajos-Polański. Coś jeszcze próbują dać z siebie Katarzyna Figura jako Podstolina i Andrzej Seweryn jako Rejent (choć ten akurat też rozmija się z ideą tej postaci – jest zbyt wybuchowy, za często daje się ponieść emocjom, przez co upodabnia się do Cześnika, gdy właśnie obaj antagoniści powinni stanowić dla siebie nawzajem przeciwieństwo). Daniel Olbrychski jako niezbyt lotny Dyndalski zwyczajowo mnie nie przekonał – nieźle zagrał mimiką, ale gdy przychodziło do kwestii mówionych, był nijaki jak zwykle. 

Najgorzej jednak poradzili sobie młodzi aktorzy, co jest chyba w polskich filmach standardem. Rafał Królikowski jako Wacław w ogóle nie przykuwa uwagi. Owszem, Fredro nie uczynił tej postaci zbyt ciekawą, ale można było z niej coś wykrzesać przy lepszym warsztacie aktorskim. Królikowski nie ma w sobie naturalności, najczęściej po prostu deklamuje swoje kwestie, zamiast grać.
 
Dopasowała się do niego Agata Buzek w roli Klary. Wybór, swoją drogą, zupełnie chybiony, i nie chodzi mi tu o jej umiejętności aktorskie, lecz o prezencję. Oczywiście ocenianie aktorów po wyglądzie jest haniebne, ale patrząc na, bądźmy szczerzy, niezbyt urodziwą Buzek, w dodatku w tej koszmarnej fryzurze (brawo, charakteryzatorzy!) trudno uwierzyć, że to Klara – ta, która podbija męskie serca (przynajmniej dwa, a można z niektórych kwestii sztuki wnosić, że i więcej). Ta, którą Papkin tytułuje „królową wszechpiękności”, a Cześnik porównuje do nimfy. Gdzież ta nieziemska uroda? Chyba nie w obliczu Buzek? Zagrana jest ta postać zresztą, jako się rzekło, także niespecjalnie – niewiele lepiej niż Wacław. Czyli znowu głównie deklamacja, czasem przesadnie szybka (co pewnie ma imitować naturalność mowy – ale nie na tym to wszak polega!), no i jeszcze parę wybuchów dziecinnego śmiechu. Trudno zrozumieć w tym kontekście miłosne uniesienia Wacława i Papkina. Drętwa gra Królikowskiego i Buzek pokazuje zresztą, że ich akurat miłość zbyt porywająca nie jest – raczej nudna. A komedia o miłości, w której nie ma chemii, ma wyraźne trudności z przekonaniem do siebie widza. 

Na koniec może jeszcze ze dwa słowa o muzyce. Wojciech Kilar właściwie chyba skomponował ją w przerwie między jakimiś ciekawszymi, bardziej absorbującymi zajęciami. Stąd mamy tu raptem bodaj dwa przeplatające się motywy muzyczne, z których w dodatku ten główniejszy jest niemal żywcem przeniesiony z „Pana Tadeusza”. Taki minimalizm może co najwyżej wywołać drwiący uśmieszek na twarzy, ale z pewnością nie poprawia odbioru tej produkcji. 

Jak zatem ów film w ostatecznym rozrachunku się prezentuje? Jest mocny w tych swoich elementach, które zawdzięcza Fredrze (zatem – dialogi, intryga, postacie) i Gajosowi. I jeszcze Polański jakoś się broni. A reszta? Cóż, właściwie nie ma żadnego powodu, by to wszystko oglądać, zamiast wybrać się do teatru lub przeczytać literacki oryginał – to na pewno będzie o niebo lepsza rozrywka. Świat nic by nie stracił, gdyby ta akurat adaptacja w ogóle nie powstała. Niczego wartościowego do sztuki Fredry nie wnosi, a to, co już w owej sztuce wartościowe jest, oddaje na ekranie bez większego przekonania.
 
Zemsta” Aleksandra Fredry zatem arcydziełem jest i basta! A „Zemsta” Andrzeja Wajdy? Cóż... Mogę jedynie rozłożyć ramiona i spytać bez jakiejkolwiek nadziei na odpowiedź: „Na kim pan się tym filmem mści, panie Andrzeju, i za co?”. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Z ARCHIWUM FILMWEBU: ZNOWU UKARZĘ WAS W IMIENIU KSIĘŻYCA! I JESZCZE RAZ! I JESZCZE! I JESZCZE! – o kontynuacjach „Sailor Moon”

  Wpis ukazał się na Filmwebie 16 lipca 2010 roku. Zakończenie serialu “Sailor Moon” jest z tego rodzaju, po których kontynuacja wcale nie w...