wtorek, 4 stycznia 2022

Z ARCHIWUM FILMWEBU: ZNOWU UKARZĘ WAS W IMIENIU KSIĘŻYCA! I JESZCZE RAZ! I JESZCZE! I JESZCZE! – o kontynuacjach „Sailor Moon”

 


Wpis ukazał się na Filmwebie 16 lipca 2010 roku.

Zakończenie serialu “Sailor Moon” jest z tego rodzaju, po których kontynuacja wcale nie wydaje się tak oczywistą sprawą. Te 46 odcinków stanowi jedną całość, opowiada historię z początkiem, rozwinięciem i końcem – co tu jeszcze można dodać? 

Otóż okazało się, że jednak można ciągnąć to dalej, bowiem w krótkim czasie powstały aż cztery kontynuacje - “Sailor Moon R”, “Sailor Moon S”, “Sailor Moon Super S” i “Sailor Moon Sailor Stars” (w polskiej wersji wszystkie te serie noszą jednaki tytuł - “Czarodziejka z Księżyca”, więc potraktowano je, moim zdaniem niesłusznie, jako tworzące jedną, integralną całość). Czy przedstawienie dalszych losów Usagi było sensownym pomysłem? Z finansowego i marketingowego punktu widzenia z pewnością, ale jak te sequele (jeśli ten termin funkcjonuje też w odniesieniu do seriali) przedstawiają się jakościowo? Pora to rozważyć.


SAILOR MOON R 
Subiektywna ocena Al_Jarida: 5/10 

Z “Sailor Moon R” jest pewien problem. Otóż, pierwszą serię “Czarodziejki...” ogląda się wyśmienicie. Wydaje się więc, że w kontynuacji wystarczyłoby powtórzyć te wszystkie elementy, które złożyły się na sukces “Sailor Moon” - ciekawe relacje między postaciami, dramatyzm, humoru co niemiara itp. Tymczasem twórcy drugiej serii w ogóle chyba nawet tego nie brali pod uwagę i zaserwowali nam coś zupełnie innego. Nie będę zatem owijał w bawełnę – myślę, że “Sailor Moon R” to, z grubsza rzecz biorąc, dziadostwo. 
... 
Pierwsze trzynaście odcinków opowiada historię Aila i Anny, dwojga kosmitów, którzy przybywają na Ziemię i podszywają się pod zwyczajnych uczniów. I w tej części serii wydaje się, że jest ona na najlepszej drodze, by powtórzyć sukces poprzedniczki. Jest równie zabawnie, jest ciekawie i w ogóle fajnie się ogląda. 

Najjaśniejsze gwiazdy "Sailor Moon R"


... 
Niestety sielanka szybko się kończy, bo już w czternastym odcinku rozpoczyna się (uwaga, uwaga, proszę o werble!) historia Chibiusy, którą, na nasze nieszczęście, będzie nam dane śledzić aż do końca serii. Poziom anime drastycznie spada. To mniej więcej taka różnica, jakbyśmy ze szczytu Fudżi błyskawicznie przeteleportowali się na samo dno Rowu Japońskiego. Powody? 

1. Chibiusa, małe, złośliwe i szalenie irytujące dziecko z przyszłości, staje się nagle centralną postacią. To wokół niej wszystko się kręci. Po jakie licho, pytam, wprowadzać zupełnie nową główną postać, która spycha na dalszy plan znane i lubiane bohaterki poprzedniej serii? Odtąd towarzyszki Usagi w walce ze złem robią głównie za tło. 

2. Chibiusa to nie zwykła dziewczynka – nie dajcie się zmylić. To potwór w ludzkiej skórze. Urządza Usagi prawdziwe piekło (robi nawet pranie mózgu członkom jej rodziny). Sama Usagi i pozostałe sailorki traktują natomiast to koszmarne dziecko z życzliwością i sympatią. Zamiast wziąć małolatę na łódkę, wypłynąć na głębię i wyrzucić za burtę, wybaczają jej bez problemu wszystkie fochy i złośliwości. Gdzie jest logika? 




3. Relacje między postaciami, tak ciekawe w poprzedniej serii, w tej już ciekawe nie są, bo sailorki, jak wspomniałem, nie mają tu dużych ról, zaś anime koncentruje się co najwyżej na relacji Usagi-Chibiusa, która to niespecjalnie przykuwa do ekranu. 

4. Ogólnie wieje nudą. Niby coś tam się dzieje, zbiry z przyszłości chcą znaleźć i zabić Chibiusę (nie dziwota, w pełni ich rozumiem), ale nie ma w tym ni grama emocji. Ciągnie się to jak flaki z olejem, końca nie widać. Jest nieciekawie i usypiająco, a wszechobecne dłużyzny (jak błądzenie sailorek we śnie Chibiusy lub epizod z przyjaźnią między Chibiusą a morskim potworem – litości!) jeszcze dobijają i tak ledwo żywego widza. Trochę życia do tej drętwoty mógłby wnieść charakterystyczny znak “Sailor Moon”, czyli powalający humor, gdyby nie... no właśnie... 

5. Nie ma humoru. Nie ma tego, co poprzedniej serii wprost dodawało skrzydeł. Jest niebezpieczeństwo zagrażające całemu światu, jest zerwanie Mamoru z Usagi na skutek złowróżbnego snu (który to wątek zostaje pod koniec wyjaśniony, ale w sposób naprawdę żenująco nieudolny i nielogiczny), tak więc atmosfera jest ciężka, bohaterowie cierpią i rozpaczają nad swym losem, a nie ma humoru, który mógłby to jakoś rozładować, wnieść trochę lekkości i energii. Wszystko jest strasznie serio, a kiedy twórcy bez ustanku ładują w nas dramatyzmem (te niekończące się męki odtrąconej przez ukochanego Usagi) w końcu przestaje nas to wszystko ruszać. 
Owszem, od święta raz na trzy odcinki ktoś rzuci jakiś zabawny (przynajmniej w założeniu) tekst, ale to kropla w morzu potrzeb i naprawdę jest tego tyle co nic. Wyjątek stanowi jedynie odcinek, w którym Minako zabawia się w pielęgniarkę... ale o tym później. 

Podsumowując te wszystkie mankamenty, można by dodać, że gdyby omawiane tu anime było jakimś tam pierwszym z brzegu serialem, można by machnąć na to ręką i powiedzieć: “Cóż, chcieli dobrze, nie wyszło im – trudno”. Kłopot w tym, że to nie jest pierwszy lepszy serial, lecz kontynuacja wyśmienitego w gruncie rzeczy anime “Sailor Moon”, a w takim wypadku widz ma prawo oczekiwać więcej niż tylko byle jakiego i nużącego tasiemca. 
... 
Ktoś może się zastanawia, czemu, skoro “Sailor Moon R” to dla mnie taki syf, nie dałem mu 1/10, lecz aż 5/10. Trzeba to wyjaśnić, czyli przejść do plusów tej produkcji (tak, one, o dziwo, istnieją), które sprawiają, że mimo, iż ta seria nie może swojej poprzedniczce nawet wiązać sznurowadeł, nie mogę jej w swojej recenzji tak doszczętnie i bez skrępowania zrównać z ziemią (a korci!). Zatem krótko o pozytywach. 

1. Wspomniana już historia Aila i Anny – bardzo fajna komedia, nie ustępująca pierwszej serii, i aż żal, że zajmuje tylko 13 odcinków. Nie miałbym nic przeciw, gdyby cała seria “R” skupiła się na tym wątku, zamiast serwować nam usypiające przygody Chibiusy. 

2. To ostatnia seria, w której, mimo wszystko, czuć jeszcze chwilami klimat starej, dobrej, klasycznej “Sailor Moon”. Jest tu trochę perypetii szkolnych, które w następnych seriach właściwie zupełnie znikają. Są postacie poboczne znane z poprzedniej serii, których już później albo w ogóle nie będzie nam dane zobaczyć (ojciec Usagi, panna Haruna) albo otrzymają co najwyżej występ epizodyczny w jakimś pojedynczym odcinku. 

Nie mówcie, że nie będziecie tęsknić za panną Haruną!



3. Pod koniec robi się dość... hm, może “ciekawie” to za duże słowo... no, nie tak nudno. Zwłaszcza ze względu na perypetie w obozie “tych złych”, gdy Saphir odkrywa matactwa Mędrca i próbuje otworzyć oczy swojemu bratu, omamionemu przez tego tajemniczego, zakapturzonego osobnika (który, sądząc z ubioru, zawędrował do “Czarodziejki...” prosto ze “Star Wars”). Dochodzi tu też wątek romansowy między Saphirem i Petz (krótki i daleki od wybitności, ale przynajmniej jest w nim trochę życia). Tak więc pod koniec serii widz ma szansę, by... no, może nie tyle zainteresować się tym, co dzieje się na ekranie, ale przynajmniej się obudzić.


 

4. Największy plus zostawiłem na koniec, a plusem owym jest... Minako. Tak, Aino Minako, postać, która w poprzedniej serii była spośród wszystkich sailorek najbardziej byle jaka. To jedyny element, który w “Sailor Moon R” wyszedł lepiej w stosunku do pierwszej serii. 
Minako, trzeba tu zaznaczyć, pod względem psychologicznym w ogóle nie przypomina samej siebie z “Sailor Moon”. Skonstruowano tę postać właściwie od nowa. Nie jest już najbardziej doświadczoną z wojowniczek. Nie jest liderką grupy, najbardziej zaangażowaną w walkę ze złem. A kim jest? Zwariowaną nastolatką ze skłonnością do wszelkich odchyłów, szaloną do granic możliwości, a przy tym niezdarną niczym druga Usagi (to pewnie ten kolor włosów) i ukazującą swą ignorancję w prawie każdej dziedzinie. I, co tu dużo mówić, choć jej rys psychologiczny nie ma nic wspólnego z tym, co pokazano nam w pierwszej serii, czyni to z Minako nieoczekiwanie główną gwiazdę serialu. 
Warto zaznaczyć, że szalony charakter tej postaci, zapoczątkowany w “Sailor Moon R”, utrzyma się przez trzy kolejne serie – i bardzo dobrze! Widać, że twórcy wreszcie znaleźli pomysł na tę bohaterkę. Nie jest już nudna i niesprecyzowana. I choć dziwi ten nagły zwrot o sto osiemdziesiąt stopni w jej psychice, to cóż... może czasem tak trzeba. Może trzeba było zapomnieć o poprzednim charakterze Minako, by uczynić z niej wreszcie ciekawą postać. 


Minako w pierwszej serii:



Minako w następnych seriach:










Jest różnica? Jest.


A odcinek, w którym opiekuje się ona chorymi przyjaciółkami, to po prostu mistrzostwo. Na ten jeden epizod ta nudna seria zapomina, że jest nudna, i wznosi się na wyżyny humoru. Wreszcie dostajemy prawdziwą komediową jazdę bez trzymanki, której tak nam brakowało (szkoda, że potem serial wraca do swojej nieciekawej normy). Co tu kryć, to głównie ten odcinek (plus te z Ailem i Anną) podciąga w górę ocenę tej serii (wychodzi zatem na to, że tak naprawdę warto z “Sailor Moon R” obejrzeć 14 odcinków – resztę można sobie darować). 


SAILOR MOON S 
Subiektywna ocena Al_Jarida: 8/10 

Po obejrzeniu “Sailor Moon R” w ogóle nie miałem ochoty na śledzenie dalszych losów sailorek. Jednak warto było się przełamać, bo dla odmiany “Sailor Moon S” okazuje się być kawałkiem naprawdę dobrej, wręcz świetnej roboty. Ze wszystkich kontynuacji “Sailor Moon” właśnie ta jest najlepsza. 
... 
Historia jest niezwykle ciekawa, pełna zwrotów akcji i pozbawiona przestojów (to chyba najlepsza seria pod względem fabuły), a wszystkie jej elementy są na swoim miejscu i nie spychają innych w cień. 
... 
To też opowieść, w której najwięcej uwagi poświęcono wreszcie towarzyszkom Usagi. Sailorki stanowią tu naprawdę udaną grupę (nie tyle wojowniczek, co po prostu pełnych życia nastolatek), bardziej zintegrowaną i ukazaną lepiej, niż w którejkolwiek z pozostałych serii. Ich wzajemne relacje są pełne świeżego, rozbrajającego humoru i po prostu chce się je śledzić.

... 
Wspomniałem o humorze, zatem muszę dopowiedzieć, że ta seria jest nim wprost napakowana. Oczywiście znów największe brawa należą się twórcom za postać Minako. Owszem, niezliczenie wiele scen “Sailor Moon S” dostarcza nam śmiechu, ale to dzięki Minako niektóre z nich wznoszą się na poziom komediowego geniuszu. No i gdyby przyznawano jakąś nagrodę za najfajniejszą filmową postać, to Minako byłaby pewniakiem w tej kategorii. Jest tu nawet fajniejsza od Rei, chociaż to Rei pozostaje moją ulubioną sailorką, głównie ze względu na pierwszą serię (Rei z pierwszej serii > Minako z którejkolwiek serii).





... 
Wobec tej nieskrępowanej zabawy i całej masy ubawu, jakiego dostarcza ta seria, może dziwić, że spośród wszystkich jest ona też... najmroczniejsza. Wiąże się to z postaciami znajdującymi się (przynajmniej oficjalnie) po drugiej stronie barykady niż sailorki - mamy tu obłąkanego naukowca i jego chorowitą córkę, opętaną przez straszliwą istotę z innego wymiaru. 
Owa mroczność nie kłóci się jednak z komediowością. Znakomicie wymieszano te dwa elementy. 



... 
Podsumowując, “Sailor Moon S” to świetna rzecz! Koniecznie trzeba zobaczyć! Trudno właściwie nawet wyłapać tu jakieś mankamenty (oprócz tych na stałe wpisanych w ten serial, które wyliczyłem w poprzednim wpisie). Nawet gdy pojawia się Chibiusa, nie ma spadku poziomu. Jej postać tym razem nie jest tak drażniąca – wyraźnie złagodniała. Poza tym nie gra już pierwszych skrzypiec, pozostawiając tę rolę Usagi i jej przyjaciółkom. No i wreszcie dobrze wpasowuje się w serial i wywiązuje ze swojej roli w fabule (wątek przyjaźni z Hotaru). 



... 
Jako osobny serial “Sailor Moon S” byłby nawet być może najlepszy z tych omawianych, ale jednak wystawiłem trochę niższą ocenę niż pierwszej serii, gdyż seria “S” nie działa już na mnie tak nostalgicznie i nie ma tak sympatycznego klimatu. Poza tym, co tu dużo mówić, nie przypadły mi do gustu dwie nowe bohaterki – Haruka i Michiru. No i nie mogę twórcom darować, że z postaci pobocznych, które dużo wnosiły do anime, urozmaicając i wzbogacając serialowy świat – takich jak np. Naru, Umino, Motoki, Yuichiro, dziadek Rei czy rodzina Usagi – uczynili bohaterów epizodycznych. Każda z tych postaci dostaje właściwie jeden odcinek, a poza tym figę z makiem, czym czuję się osobiście dotknięty, jako wielki sympatyk tych drugoplanowych postaci. Naprawdę, drugoplanowa postacie zasłużyły na coś lepszego!

Naru

Umino

Motoki

Yuichiro

dziadek Rei

Shingo

Ikuko


Zatem nie stawiam “Sailor Moon S” na równi z pierwszą serią, niemniej uważam, że również jest kapitalna. 


SAILOR MOON SUPER S 
Subiektywna ocena Al_Jarida: 7/10 

Wbrew tytułowi ta seria niestety nie jest super. Zawiedzeni? 

Jej problem polega chyba przede wszystkim na tym, że główną rolę gra tu... ghhrrr... khhhrmmm... agrhhh... Chibiusa (no proszę, jednak przeszło mi to przez gardło!). Nawet nie chodzi o to, że jej nie lubię, ale po prostu nie podoba mi się wpychanie kogoś nagle na pierwszy plan kosztem innych, bardziej uprawnionych do tego postaci. No a poza tym nie lubię jej. 

Zatem... 
Czemu seria “Super S” nie jest super – w trzech punktach: 

1. Główną rolę gra Chibiusa i to jej relacje z Usagi stanowią oś serialu. Cały czas musimy oglądać małą, różowowłosą dziewczynkę. Tak, nawet podczas przemian i ataków, bo scenarzyści wymyślili, że Usagi bez niej nic już nie będzie w stanie zrobić. Tak, nawet na piosence początkowej i na obu końcowych oglądamy prawie wyłącznie Chibiusę! Tak, musimy śledzić wszystkie wydarzenia z jej punktu widzenia! Tak, musimy wysłuchiwać jej filozoficznych pogawędek z Pegazem, równie mądrych i głębokich, jak nużących! Zgadza się! Wszędzie tylko Chibiusa, Chibiusa, Chibiusa, a w ramach przerywnika jeszcze więcej Chibiusy! No a inne sailorki? Cóż... chyba gdzieś tam sobie są. I tyle. 

2. Fabuła stoi w miejscu. Cały czas. Nie, poważnie. Dopóki nie zacznie się finał, historia nie rusza się do przodu nawet o jeden kroczek. I to czyni tę serię najbardziej ubogą fabularnie. Schemat jest taki: 1. Wrogowie kogoś atakują. 2. Zaglądają w jego zwierciadło marzeń, szukając tam Pegaza. 3. Pegaza tam nie ma :( 4. Wrogowie dostają wycisk od Chibiu... przepraszam, od sailorek. 5. Można zacząć zabawę od początku. 
I tak co odcinek. Aż do finału. Nic się nie zmienia. Nic nas nie zaskoczy (nawet nie musimy się zastanawiać, w czyich snach ukrywa się Pegaz, bo od początku dowiadujemy się, że w snach... no tak... Chibiusy oczywiście). Nie ma tu żadnych wątków, których rozwój moglibyśmy śledzić. Można obejrzeć odcinki w przypadkowej kolejności i nic się nie traci. 




3. Chwilami serial przynudza. Nie, “Super S” nie jest takim nudziartswem jak “R”, ale jednak są tu momenty trudne do przebrnięcia. Zwyczajowo, jak to w “Czarodziejce...” bywa, w każdym odcinku atakowana jest inna postać, z tym że zamiast ważniejszych bohaterów są to teraz przede wszystkim jakieś tam epizodyczne postacie, które się akurat przypadkiem napatoczą. Poznajemy ich marzenia i problemy, których wcale nie jesteśmy ciekawi. Kogo obchodzi projektant mody z zanikiem natchnienia, czy chłopiec marzący o skonstruowaniu latającego rowera? Nudy. 
Również wątek Chibiusy i Pegaza potrafi uśpić. Może i jest momentami dość ładny, ale za dużo tu tego, zbyt to wzniosłe, poetyckie i oderwane od rzeczywistości, by rzeczywiście mogło zainteresować. 
... 
Ogólnie, “Sailor Moon Super S” daleko do “Sailor Moon” czy “Sailor Moon S”, jednak i tak jest dużo lepiej niż w przypadku “Sailor Moon R”. Choć zatem nie mogę tej serii polecić tak gorąco jak pierwszą i trzecią, to jednak nie mam też szczególnych powodów, by ją stanowczo odradzić. Przy całym swoim niedopracowaniu ma ona wszak również swoje mocne strony, które sprawiają, że jej obejrzenie nie wiąże się z jakimś szczególnym heroizmem (jak to było w przypadku “R”). 

Czemu seria “Super S” daje się oglądać bez bólu – w jednym punkcie: 

1. Humor. I tyle. 
Jego głównymi dostarczycielami są tym razem zwłaszcza słudzy zła. W ogóle przeciwnicy sailorek zamiast siać grozę są w tej serii zabawni i sympatyczni (zwłaszcza amazonki). 




Śmiechu jest sporo – no i oczywiście w tej dziedzinie... tak, dobrze wiecie, co powiem... Minako absolutnie wymiata. 
Oczywiście nie cały czas jest zabawnie (bo przecież musiało się znaleźć miejsce na wspomniane już nużące dłużyzny), ale serial zalicza kilka naprawdę świetnych momentów, jak wtedy, gdy Minako (tak, znów ona – jest nieoceniona) umawia się z dwoma sługami zła naraz, lub kiedy dziewczyny próbują się w coraz bardziej natrętny sposób dowiedzieć, kto jest ukochanym Chibiusy. 
... 
Zatem kto chce obejrzeć “Super S”, tego nie będę próbował odwieść od tego pomysłu. Raczej was ta seria nie zachwyci i za arcydzieło trudno ją uznać, ale jakichś dużych powodów do narzekań też nie ma. 


SAILOR MOON SAILOR STARS 
Subiektywna ocena Al_Jarida: 6/10 

Ostatnia seria, tym razem koncentrująca się na losach Trzech Gwiazd, czyli Gwiezdnych Czarodziejek (w mordę, czy oni już nie przesadzają?). 
... 
No dobrze, będę szczery jak pole pszenicy – nie lubię tej serii. I nie chodzi o to, że jest zła. Nie jest. W porównaniu do “R” mógłbym nawet rzec, że jest dość fajna. Fabuła sprawnie się rozwija, nie ma miejsca na nudę (z wyjątkiem finału, ale o tym później), no i świetnego, świeżego humoru też dostajemy co niemiara. Ale mimo to nie potrafię polubić tej serii. Spróbuję jakoś się z tego wytłumaczyć. Co zatem mi w niej przeszkadza? 

1. Trzy Gwiazdy. Nie lubię tych gości. To silniejsze ode mnie. Cóż mnie w nich odpycha? Trudno powiedzieć, jednak spróbuję. 

A. To jakieś mutanty z Czarnobyla! Są dziewczynami, które, by wtopić się w tłum, zmieniają płeć. Czy to już nie za dużo? Mieliśmy dwóch pederastów w “Sailor Moon”, w “S” twórcy dodali dwie sailorki-lesbijki, w “Super S” mieliśmy miłość małej dziewczynki do konia (wiem, trochę spłycam i trywializuję ten jakże poetycki wątek) oraz pewnego gościa (Fisheye), który wyglądał jak dziewczyna, ubierał się jak dziewczyna, miał dziewczęcy głos i pociągali go faceci – ale był mężczyzną. Co sezon to nowe zboczenia, które muszą jakoś przebić te poprzednie. No to teraz dostajemy trzy postacie, które są dziewczynami jako wojowniczki, a chłopakami jako nie-wojowniczki. Scenarzyści, nie przeholowaliście tym razem? Każecie biednej Usagi romansować z dziewczyną z innej planety, podszywającą się pod faceta? 

B. Wepchnęły się te Trzy Gwiazdy na pierwszy plan serialu, stając się nagle, obok Usagi, Absolutnie Najważniejszymi Postaciami, spychając poznane wcześniej sailorki (z którymi widz zdążył się podczas poprzednich serii zżyć) na Bardzo Daleki Plan. To niewybaczalne! 
Znowu uwaga twórców skoncentrowała się nie na tych postaciach, na których powinna. Nie ma tu Chibiusy, to wrzucili trzy nowe wojowniczki i każą nam je cały czas oglądać. Jak walczą... Jak ze sobą dyskutują... Jak dają koncerty... (Dobra, wiem, że wszyscy kochają koncerty Trzech Gwiazd. Są takie cudne! Nawet przy dziesiątym z kolei emocje nie opadają! No, a ponieważ Trzy Gwiazdy mają w repertuarze aż dwie piosenki, dochodzi tu jeszcze za każdym razem element zaskoczenia – którą z nich wykonają?!) 

C. Kiepsko wyglądają. Twórcy wyglądu tych postaci wyłożyli się na całej linii. Może to nie jest szczególnie istotne, ale śmiesznie się patrzy jak wszystkie dziewczyny z serialu szaleją za tymi trzema byle jakimi gośćmi. 

Sczeźnijcie, Trzy Gwiazdy!



2. Sailorki, przyjaciółki i towarzyszki Usagi – nie dość, że nie dostają dużej roli w tej serii (bo pierwsze skrzypce grają oczywiście Trzy Gwiazdy), to jeszcze wypadają zupełnie nijako. Ich osobowość stawała się właściwie mniej wyrazista z serii na serię i oto w “Sailor Stars” wojowniczki są już postaciami w ogóle bez charakteru. Nawet Rei! Gdzież jej temperament i cięty język? Złagodniała wyraźnie (cóż, po tylu latach walki ze złem człowiek statecznieje), straciła charakter, stała się nijaka jak pozostałe kumpele Usagi. Jedynie Minako wciąż daje radę. I oto dotarliśmy do bardzo dziwnego momentu, w którym to, co było w pierwszej serii, zostało wywrócone do góry nogami (był to proces stopniowy, ale jego efekt jest wyraźny). W pierwszej serii spośród czterech towarzyszek Usagi wszystkie były ciekawymi postaciami z wyjątkiem nijakiej Minako. W ostatniej serii wszystkie z wyjątkiem właśnie Minako są nijakie. Postać Sailor Venus z serii na serię zyskiwała coraz więcej charyzmy i osobowości, podczas gdy pozostałe wojowniczki z biegiem czasu “bylejaczyły się” i “nijaczały”. 



W “Sailor Stars” sami twórcy chyba zdawali sobie sprawę z nieciekawego wizerunku sailorek, skoro zupełnie wyłączyli je z akcji na dobre kilka odcinków przed końcem. 

Na osobną uwagę zasługuje to, co twórcy zrobili z postacią Hotaru, znaną z serii "S". Wprowadzili ją ponownie na początku "Sailor Stars", by potem zupełnie ją olać i przypomnieć sobie o niej dopiero na koniec (jednocześnie serwując nam ustami Galaxii wyjaśnienie powrotu Hotaru - wyjaśnienie, trzeba dodać, żenująco bezsensowne). 

3. Brak pomysłów, który owocuje przetwarzaniem starych wątków. Mało nowości, a dużo tego, co już widzieliśmy wcześniej, tylko w innej wersji. Znowu mamy więc, tak jak w serii “S”, nowe wojowniczki, skonfliktowane z tymi starymi. Znowu mamy, jak w “R”, małą dziewczynkę nie wiadomo skąd, która hipnotyzując rodzinę Usagi podszywa się pod jej krewną... Jeden wielki recykling. 

4. Zupełny brak postaci pobocznych. Ich rola została w dwóch poprzednich seriach okrutnie wręcz ograniczona, a teraz wycięto je całkowicie. 

5. No i finał... Najgorszy spośród finałów. Ciągnie się przez co najmniej pięć odcinków. Tak jak do tej pory “Sailor Stars” mogło się podobać, tak teraz już niczym nie przyciąga. Nuda, nuuudaaa, flaki z olejem... Ja rozumiem, że walka z bossem musi zająć trochę czasu, ale pięć odcinków? Litości! Twórcy poprzednich serii uwijali się jakoś w dwa lub nawet jeden, a dramatyzm i dynamika anime tylko na tym zyskiwały. W finale “Sailor Stars” widz wyciąga poduszkę i mówi: “Obudźcie mnie, jak ją już pokonają”. Świat jest zagrożony jak zwykle, ale tym razem wywołuje to śmiertelne znużenie. Z każdym kolejnym starciem Usagi i Galaxii (tak, to czarny charakter) robi się coraz mniej emocjonująco. Dzięki temu, gdy człowiek jakoś dobrnie do końca ostatniej serii, czuje się wykończony i jest w stanie jedynie wystękać: “Dzięki niebiosom, że nie ma już więcej odcinków!”. Wielka szkoda, zważywszy, że finał “Sailor Stars” jest, co oczywiste, również zakończeniem naszej przygody z “Sailor Moon”. Twórcy powinni się więc tym bardziej przyłożyć, by pozostawił on po sobie dobre wrażenie. 

... 
No i to już wszystko, moi drodzy. Jak widać, moim zdaniem żadna z kontynuacji “Sailor Moon” nie dorównuje oryginałowi, niemniej niektóre warto obejrzeć. Pierwszą i trzecią serię absolutnie trzeba zobaczyć, czwartą można ale nie ma musu, natomiast drugą i piątą tylko, jeśli jesteście hardcorowcami :) 

PS. No tak, są jeszcze trzy filmy pełnometrażowe, ale o nich nawet nie warto się rozpisywać. Stosunkowo najlepszą z pełnometrażówek jest w moim odczuciu ta druga (choć wątek kota zakochanego w człowieku budzi... hmm... mieszane uczucia), ale właściwie wszystkie są zrobione bez ikry i bez polotu. 




Dopisek 


Piszę ten dopisek mniej więcej cztery lata po napisaniu powyższej recenzji. A piszę dlatego, by zaznaczyć, że, jakkolwiek moje spojrzenie na serie "S" i "Super S" nie uległo przez ten czas zmianie, to na dwie pozostałe zapatruję się już inaczej. Po kolejnym obejrzeniu zdałem sobie sprawę, że NAPRAWDĘ nie lubię "Sailor Stars", natomiast "R" nie jest wcale aż taka zła, jak mi się zdawało. Po prostu jest poważniejsza, spokojniejsza i wolniej się tocząca. Bez fajerwerków i dużych emocji, za to dość... hmm... nastrojowa. To chwilami trochę senny nastrój, ale ma w sobie nieco uroku i pewnej poezji. Nadal nie uważam, żeby to była udana seria, ale nie jest aż tak nieudana, jak odbierałem ją kiedyś. Gdybym pisał powyższy tekst dzisiaj, zamieniłbym te dwie serie miejscami - "Sailor Moon R" otrzymałaby 6/10, a "Sailor Moon Sailor Stars" tylko 5/10. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Z ARCHIWUM FILMWEBU: ZNOWU UKARZĘ WAS W IMIENIU KSIĘŻYCA! I JESZCZE RAZ! I JESZCZE! I JESZCZE! – o kontynuacjach „Sailor Moon”

  Wpis ukazał się na Filmwebie 16 lipca 2010 roku. Zakończenie serialu “Sailor Moon” jest z tego rodzaju, po których kontynuacja wcale nie w...