Wpis ukazał się na Filmwebie 16 lipca 2010 roku.
Zakończenie
serialu “Sailor Moon” jest z tego rodzaju, po których
kontynuacja wcale nie wydaje się tak oczywistą sprawą. Te 46
odcinków stanowi jedną całość, opowiada historię z początkiem,
rozwinięciem i końcem – co tu jeszcze można dodać?
Otóż
okazało się, że jednak można ciągnąć to dalej, bowiem w
krótkim czasie powstały aż cztery kontynuacje - “Sailor Moon R”,
“Sailor Moon S”, “Sailor Moon Super S” i “Sailor Moon
Sailor Stars” (w polskiej wersji wszystkie te serie noszą jednaki
tytuł - “Czarodziejka z Księżyca”, więc potraktowano je, moim zdaniem niesłusznie, jako
tworzące jedną, integralną całość). Czy przedstawienie dalszych
losów Usagi było sensownym pomysłem? Z finansowego i
marketingowego punktu widzenia z pewnością, ale jak te sequele
(jeśli ten termin funkcjonuje też w odniesieniu do seriali)
przedstawiają się jakościowo? Pora to rozważyć.
SAILOR
MOON R
Subiektywna
ocena Al_Jarida: 5/10
Z
“Sailor Moon R” jest pewien problem. Otóż, pierwszą serię
“Czarodziejki...” ogląda się wyśmienicie. Wydaje się więc,
że w kontynuacji wystarczyłoby powtórzyć te wszystkie elementy,
które złożyły się na sukces “Sailor Moon” - ciekawe relacje
między postaciami, dramatyzm, humoru co niemiara itp. Tymczasem
twórcy drugiej serii w ogóle chyba nawet tego nie brali pod uwagę
i zaserwowali nam coś zupełnie innego. Nie będę zatem owijał w
bawełnę – myślę, że “Sailor Moon R” to, z grubsza rzecz
biorąc, dziadostwo.
...
Pierwsze
trzynaście odcinków opowiada historię Aila i Anny, dwojga
kosmitów, którzy przybywają na Ziemię i podszywają się pod
zwyczajnych uczniów. I w tej części serii wydaje się, że jest
ona na najlepszej drodze, by powtórzyć sukces poprzedniczki. Jest
równie zabawnie, jest ciekawie i w ogóle fajnie się
ogląda.
...
Niestety
sielanka szybko się kończy, bo już w czternastym odcinku
rozpoczyna się (uwaga, uwaga, proszę o werble!) historia Chibiusy,
którą, na nasze nieszczęście, będzie nam dane śledzić aż do
końca serii. Poziom anime drastycznie spada. To mniej więcej taka
różnica, jakbyśmy ze szczytu Fudżi błyskawicznie
przeteleportowali się na samo dno Rowu Japońskiego.
Powody?
1. Chibiusa,
małe, złośliwe i szalenie irytujące dziecko z przyszłości,
staje się nagle centralną postacią. To wokół niej wszystko się
kręci. Po jakie licho, pytam, wprowadzać zupełnie nową główną
postać, która spycha na dalszy plan znane i lubiane bohaterki
poprzedniej serii? Odtąd towarzyszki Usagi w walce ze złem robią
głównie za tło.
2. Chibiusa
to nie zwykła dziewczynka – nie dajcie się zmylić. To potwór w
ludzkiej skórze. Urządza Usagi prawdziwe piekło (robi nawet pranie
mózgu członkom jej rodziny). Sama Usagi i pozostałe sailorki
traktują natomiast to koszmarne dziecko z życzliwością i
sympatią. Zamiast wziąć małolatę na łódkę, wypłynąć na
głębię i wyrzucić za burtę, wybaczają jej bez problemu
wszystkie fochy i złośliwości. Gdzie jest logika?
3. Relacje
między postaciami, tak ciekawe w poprzedniej serii, w tej już
ciekawe nie są, bo sailorki, jak wspomniałem, nie mają tu dużych
ról, zaś anime koncentruje się co najwyżej na relacji
Usagi-Chibiusa, która to niespecjalnie przykuwa do
ekranu.
4. Ogólnie
wieje nudą. Niby coś tam się dzieje, zbiry z przyszłości chcą
znaleźć i zabić Chibiusę (nie dziwota, w pełni ich rozumiem),
ale nie ma w tym ni grama emocji. Ciągnie się to jak flaki z
olejem, końca nie widać. Jest nieciekawie i usypiająco, a
wszechobecne dłużyzny (jak błądzenie sailorek we śnie Chibiusy
lub epizod z przyjaźnią między Chibiusą a morskim potworem –
litości!) jeszcze dobijają i tak ledwo żywego widza. Trochę życia
do tej drętwoty mógłby wnieść charakterystyczny znak “Sailor
Moon”, czyli powalający humor, gdyby nie... no właśnie...
5. Nie
ma humoru. Nie ma tego, co poprzedniej serii wprost dodawało
skrzydeł. Jest niebezpieczeństwo zagrażające całemu światu,
jest zerwanie Mamoru z Usagi na skutek złowróżbnego snu (który to
wątek zostaje pod koniec wyjaśniony, ale w sposób naprawdę
żenująco nieudolny i nielogiczny), tak więc atmosfera jest ciężka,
bohaterowie cierpią i rozpaczają nad swym losem, a nie ma humoru,
który mógłby to jakoś rozładować, wnieść trochę lekkości i
energii. Wszystko jest strasznie serio, a kiedy twórcy bez ustanku
ładują w nas dramatyzmem (te niekończące się męki odtrąconej
przez ukochanego Usagi) w końcu przestaje nas to wszystko
ruszać.
Owszem,
od święta raz na trzy odcinki ktoś rzuci jakiś zabawny
(przynajmniej w założeniu) tekst, ale to kropla w morzu potrzeb i
naprawdę jest tego tyle co nic. Wyjątek stanowi jedynie odcinek, w
którym Minako zabawia się w pielęgniarkę... ale o tym
później.
Podsumowując
te wszystkie mankamenty, można by dodać, że gdyby omawiane tu
anime było jakimś tam pierwszym z brzegu serialem, można by
machnąć na to ręką i powiedzieć: “Cóż, chcieli dobrze, nie
wyszło im – trudno”. Kłopot w tym, że to nie jest pierwszy
lepszy serial, lecz kontynuacja wyśmienitego w gruncie rzeczy anime
“Sailor Moon”, a w takim wypadku widz ma prawo oczekiwać więcej
niż tylko byle jakiego i nużącego tasiemca.
...
Ktoś
może się zastanawia, czemu, skoro “Sailor Moon R” to dla mnie
taki syf, nie dałem mu 1/10, lecz aż 5/10. Trzeba to wyjaśnić,
czyli przejść do plusów tej produkcji (tak, one, o dziwo,
istnieją), które sprawiają, że mimo, iż ta seria nie może
swojej poprzedniczce nawet wiązać sznurowadeł, nie mogę jej w
swojej recenzji tak doszczętnie i bez skrępowania zrównać z
ziemią (a korci!). Zatem krótko o pozytywach.
1. Wspomniana
już historia Aila i Anny – bardzo fajna komedia, nie ustępująca
pierwszej serii, i aż żal, że zajmuje tylko 13 odcinków. Nie
miałbym nic przeciw, gdyby cała seria “R” skupiła się na tym
wątku, zamiast serwować nam usypiające przygody Chibiusy.
2. To
ostatnia seria, w której, mimo wszystko, czuć jeszcze chwilami
klimat starej, dobrej, klasycznej “Sailor Moon”. Jest tu trochę perypetii
szkolnych, które w następnych seriach właściwie zupełnie
znikają. Są postacie poboczne znane z poprzedniej serii, których
już później albo w ogóle nie będzie nam dane zobaczyć (ojciec
Usagi, panna Haruna) albo otrzymają co najwyżej występ epizodyczny
w jakimś pojedynczym odcinku.
3. Pod
koniec robi się dość... hm, może “ciekawie” to za duże
słowo... no, nie tak nudno. Zwłaszcza ze względu na perypetie w
obozie “tych złych”, gdy Saphir odkrywa matactwa Mędrca i
próbuje otworzyć oczy swojemu bratu, omamionemu przez tego
tajemniczego, zakapturzonego osobnika (który, sądząc z ubioru,
zawędrował do “Czarodziejki...” prosto ze “Star Wars”).
Dochodzi tu też wątek romansowy między Saphirem i Petz (krótki i
daleki od wybitności, ale przynajmniej jest w nim trochę życia).
Tak więc pod koniec serii widz ma szansę, by... no, może nie tyle
zainteresować się tym, co dzieje się na ekranie, ale przynajmniej
się obudzić.
4. Największy
plus zostawiłem na koniec, a plusem owym jest... Minako. Tak, Aino
Minako, postać, która w poprzedniej serii była spośród
wszystkich sailorek najbardziej byle jaka. To jedyny element, który
w “Sailor Moon R” wyszedł lepiej w stosunku do pierwszej
serii.
Minako,
trzeba tu zaznaczyć, pod względem psychologicznym w ogóle nie
przypomina samej siebie z “Sailor Moon”. Skonstruowano tę postać
właściwie od nowa. Nie jest już najbardziej doświadczoną z
wojowniczek. Nie jest liderką grupy, najbardziej zaangażowaną w
walkę ze złem. A kim jest? Zwariowaną nastolatką ze skłonnością
do wszelkich odchyłów, szaloną do granic możliwości, a przy tym
niezdarną niczym druga Usagi (to pewnie ten kolor włosów) i
ukazującą swą ignorancję w prawie każdej dziedzinie. I, co tu
dużo mówić, choć jej rys psychologiczny nie ma nic wspólnego z
tym, co pokazano nam w pierwszej serii, czyni to z Minako
nieoczekiwanie główną gwiazdę serialu.
Warto
zaznaczyć, że szalony charakter tej postaci, zapoczątkowany w
“Sailor Moon R”, utrzyma się przez trzy kolejne serie – i
bardzo dobrze! Widać, że twórcy wreszcie znaleźli pomysł na tę
bohaterkę. Nie jest już nudna i niesprecyzowana. I choć dziwi ten
nagły zwrot o sto osiemdziesiąt stopni w jej psychice, to cóż...
może czasem tak trzeba. Może trzeba było zapomnieć o poprzednim
charakterze Minako, by uczynić z niej wreszcie ciekawą postać.
Minako w pierwszej serii:
Minako w następnych seriach:
Jest różnica? Jest.
A
odcinek, w którym opiekuje się ona chorymi przyjaciółkami, to po
prostu mistrzostwo. Na ten jeden epizod ta nudna seria zapomina, że
jest nudna, i wznosi się na wyżyny humoru. Wreszcie dostajemy
prawdziwą komediową jazdę bez trzymanki, której tak nam brakowało
(szkoda, że potem serial wraca do swojej nieciekawej normy). Co tu
kryć, to głównie ten odcinek (plus te z Ailem i Anną) podciąga w
górę ocenę tej serii (wychodzi zatem na to, że tak naprawdę
warto z “Sailor Moon R” obejrzeć 14 odcinków – resztę można
sobie darować).
SAILOR
MOON S
Subiektywna
ocena Al_Jarida: 8/10
Po
obejrzeniu “Sailor Moon R” w ogóle nie miałem ochoty na
śledzenie dalszych losów sailorek. Jednak warto było się przełamać,
bo dla odmiany “Sailor Moon S” okazuje się być kawałkiem
naprawdę dobrej, wręcz świetnej roboty. Ze wszystkich kontynuacji
“Sailor Moon” właśnie ta jest najlepsza.
...
Historia
jest niezwykle ciekawa, pełna zwrotów akcji i pozbawiona przestojów
(to chyba najlepsza seria pod względem fabuły), a wszystkie jej
elementy są na swoim miejscu i nie spychają innych w cień.
...
To
też opowieść, w której najwięcej uwagi poświęcono wreszcie
towarzyszkom Usagi. Sailorki stanowią tu naprawdę udaną grupę
(nie tyle wojowniczek, co po prostu pełnych życia nastolatek),
bardziej zintegrowaną i ukazaną lepiej, niż w którejkolwiek z
pozostałych serii. Ich wzajemne relacje są pełne świeżego,
rozbrajającego humoru i po prostu chce się je
śledzić.
...
Wspomniałem
o humorze, zatem muszę dopowiedzieć, że ta seria jest nim wprost
napakowana. Oczywiście znów największe brawa należą się twórcom
za postać Minako. Owszem, niezliczenie wiele scen “Sailor Moon S”
dostarcza nam śmiechu, ale to dzięki Minako niektóre z nich
wznoszą się na poziom komediowego geniuszu. No i gdyby przyznawano
jakąś nagrodę za najfajniejszą filmową postać, to Minako byłaby
pewniakiem w tej kategorii. Jest tu nawet fajniejsza od Rei, chociaż to Rei pozostaje moją ulubioną sailorką, głównie ze względu na pierwszą serię (Rei z pierwszej serii > Minako z którejkolwiek serii).
...
Wobec
tej nieskrępowanej zabawy i całej masy ubawu, jakiego dostarcza ta
seria, może dziwić, że spośród wszystkich jest ona też...
najmroczniejsza. Wiąże się to z postaciami znajdującymi się
(przynajmniej oficjalnie) po drugiej stronie barykady niż sailorki -
mamy tu obłąkanego naukowca i jego chorowitą córkę, opętaną
przez straszliwą istotę z innego wymiaru.
Owa
mroczność nie kłóci się jednak z komediowością. Znakomicie
wymieszano te dwa elementy.
...
Podsumowując,
“Sailor Moon S” to świetna rzecz! Koniecznie trzeba zobaczyć!
Trudno właściwie nawet wyłapać tu jakieś mankamenty (oprócz
tych na stałe wpisanych w ten serial, które wyliczyłem w
poprzednim wpisie). Nawet gdy pojawia się Chibiusa, nie ma spadku
poziomu. Jej postać tym razem nie jest tak drażniąca – wyraźnie
złagodniała. Poza tym nie gra już pierwszych skrzypiec,
pozostawiając tę rolę Usagi i jej przyjaciółkom. No i wreszcie
dobrze wpasowuje się w serial i wywiązuje ze swojej roli w fabule
(wątek przyjaźni z Hotaru).
...
Jako
osobny serial “Sailor Moon S” byłby nawet być może najlepszy z
tych omawianych, ale jednak wystawiłem trochę niższą ocenę niż
pierwszej serii, gdyż seria “S” nie działa już na mnie tak
nostalgicznie i nie ma tak sympatycznego klimatu. Poza tym, co tu
dużo mówić, nie przypadły mi do gustu dwie nowe bohaterki –
Haruka i Michiru. No i nie mogę twórcom darować, że z postaci
pobocznych, które dużo wnosiły do anime, urozmaicając i
wzbogacając serialowy świat – takich jak np. Naru, Umino, Motoki,
Yuichiro, dziadek Rei czy rodzina Usagi – uczynili bohaterów
epizodycznych. Każda z tych postaci dostaje właściwie jeden
odcinek, a poza tym figę z makiem, czym czuję się osobiście
dotknięty, jako wielki sympatyk tych drugoplanowych postaci. Naprawdę, drugoplanowa postacie zasłużyły na coś lepszego!
Zatem
nie stawiam “Sailor Moon S” na równi z pierwszą serią,
niemniej uważam, że również jest kapitalna.
SAILOR
MOON SUPER S
Subiektywna
ocena Al_Jarida: 7/10
Wbrew
tytułowi ta seria niestety nie jest super. Zawiedzeni?
Jej
problem polega chyba przede wszystkim na tym, że główną rolę gra
tu... ghhrrr... khhhrmmm... agrhhh... Chibiusa (no proszę, jednak
przeszło mi to przez gardło!). Nawet nie chodzi o to, że jej nie
lubię, ale po prostu nie podoba mi się wpychanie kogoś nagle na
pierwszy plan kosztem innych, bardziej uprawnionych do tego postaci.
No a poza tym nie lubię jej.
Zatem...
Czemu
seria “Super S” nie jest super – w trzech punktach:
1. Główną
rolę gra Chibiusa i to jej relacje z Usagi stanowią oś serialu.
Cały czas musimy oglądać małą, różowowłosą dziewczynkę.
Tak, nawet podczas przemian i ataków, bo scenarzyści wymyślili, że
Usagi bez niej nic już nie będzie w stanie zrobić. Tak, nawet na
piosence początkowej i na obu końcowych oglądamy prawie wyłącznie
Chibiusę! Tak, musimy śledzić wszystkie wydarzenia z jej punktu
widzenia! Tak, musimy wysłuchiwać jej filozoficznych pogawędek z
Pegazem, równie mądrych i głębokich, jak nużących! Zgadza się!
Wszędzie tylko Chibiusa, Chibiusa, Chibiusa, a w ramach przerywnika
jeszcze więcej Chibiusy! No a inne sailorki? Cóż... chyba gdzieś
tam sobie są. I tyle.
2. Fabuła
stoi w miejscu. Cały czas. Nie, poważnie. Dopóki nie zacznie się
finał, historia nie rusza się do przodu nawet o jeden kroczek. I to
czyni tę serię najbardziej ubogą fabularnie. Schemat jest taki: 1.
Wrogowie kogoś atakują. 2. Zaglądają w jego zwierciadło marzeń,
szukając tam Pegaza. 3. Pegaza tam nie ma :( 4. Wrogowie dostają
wycisk od Chibiu... przepraszam, od sailorek. 5. Można zacząć
zabawę od początku.
I
tak co odcinek. Aż do finału. Nic się nie zmienia. Nic nas nie
zaskoczy (nawet nie musimy się zastanawiać, w czyich snach ukrywa
się Pegaz, bo od początku dowiadujemy się, że w snach... no
tak... Chibiusy oczywiście). Nie ma tu żadnych wątków, których
rozwój moglibyśmy śledzić. Można obejrzeć odcinki w
przypadkowej kolejności i nic się nie traci.
3. Chwilami
serial przynudza. Nie, “Super S” nie jest takim nudziartswem jak
“R”, ale jednak są tu momenty trudne do przebrnięcia.
Zwyczajowo, jak to w “Czarodziejce...” bywa, w każdym odcinku
atakowana jest inna postać, z tym że zamiast ważniejszych
bohaterów są to teraz przede wszystkim jakieś tam epizodyczne
postacie, które się akurat przypadkiem napatoczą. Poznajemy ich
marzenia i problemy, których wcale nie jesteśmy ciekawi. Kogo
obchodzi projektant mody z zanikiem natchnienia, czy chłopiec
marzący o skonstruowaniu latającego rowera? Nudy.
Również
wątek Chibiusy i Pegaza potrafi uśpić. Może i jest momentami dość
ładny, ale za dużo tu tego, zbyt to wzniosłe, poetyckie i oderwane
od rzeczywistości, by rzeczywiście mogło
zainteresować.
...
Ogólnie,
“Sailor Moon Super S” daleko do “Sailor Moon” czy “Sailor
Moon S”, jednak i tak jest dużo lepiej niż w przypadku “Sailor
Moon R”. Choć zatem nie mogę tej serii polecić tak gorąco jak
pierwszą i trzecią, to jednak nie mam też szczególnych powodów,
by ją stanowczo odradzić. Przy całym swoim niedopracowaniu ma ona
wszak również swoje mocne strony, które sprawiają, że jej
obejrzenie nie wiąże się z jakimś szczególnym heroizmem (jak to
było w przypadku “R”).
Czemu
seria “Super S” daje się oglądać bez bólu – w jednym
punkcie:
1. Humor.
I tyle.
Jego
głównymi dostarczycielami są tym razem zwłaszcza słudzy zła. W
ogóle przeciwnicy sailorek zamiast siać grozę są w tej serii
zabawni i sympatyczni (zwłaszcza amazonki).
Śmiechu
jest sporo – no i oczywiście w tej dziedzinie... tak, dobrze
wiecie, co powiem... Minako absolutnie wymiata.
Oczywiście
nie cały czas jest zabawnie (bo przecież musiało się znaleźć
miejsce na wspomniane już nużące dłużyzny), ale serial zalicza
kilka naprawdę świetnych momentów, jak wtedy, gdy Minako (tak,
znów ona – jest nieoceniona) umawia się z dwoma sługami zła
naraz, lub kiedy dziewczyny próbują się w coraz bardziej natrętny
sposób dowiedzieć, kto jest ukochanym Chibiusy.
...
Zatem
kto chce obejrzeć “Super S”, tego nie będę próbował odwieść
od tego pomysłu. Raczej was ta seria nie zachwyci i za arcydzieło
trudno ją uznać, ale jakichś dużych powodów do narzekań też
nie ma.
SAILOR
MOON SAILOR STARS
Subiektywna
ocena Al_Jarida: 6/10
Ostatnia
seria, tym razem koncentrująca się na losach Trzech Gwiazd, czyli
Gwiezdnych Czarodziejek (w mordę, czy oni już nie
przesadzają?).
...
No
dobrze, będę szczery jak pole pszenicy – nie lubię tej serii. I
nie chodzi o to, że jest zła. Nie jest. W porównaniu do “R”
mógłbym nawet rzec, że jest dość fajna. Fabuła sprawnie się
rozwija, nie ma miejsca na nudę (z wyjątkiem finału, ale o tym
później), no i świetnego, świeżego humoru też dostajemy co
niemiara. Ale mimo to nie potrafię polubić tej serii. Spróbuję
jakoś się z tego wytłumaczyć. Co zatem mi w niej
przeszkadza?
1. Trzy
Gwiazdy. Nie lubię tych gości. To silniejsze ode mnie. Cóż mnie w
nich odpycha? Trudno powiedzieć, jednak spróbuję.
A.
To jakieś mutanty z Czarnobyla! Są dziewczynami, które, by wtopić
się w tłum, zmieniają płeć. Czy to już nie za dużo? Mieliśmy
dwóch pederastów w “Sailor Moon”, w “S” twórcy dodali
dwie sailorki-lesbijki, w “Super S” mieliśmy miłość małej
dziewczynki do konia (wiem, trochę spłycam i trywializuję ten
jakże poetycki wątek) oraz pewnego gościa (Fisheye), który
wyglądał jak dziewczyna, ubierał się jak dziewczyna, miał
dziewczęcy głos i pociągali go faceci – ale był mężczyzną. Co
sezon to nowe zboczenia, które muszą jakoś przebić te poprzednie.
No to teraz dostajemy trzy postacie, które są dziewczynami jako
wojowniczki, a chłopakami jako nie-wojowniczki. Scenarzyści, nie
przeholowaliście tym razem? Każecie biednej Usagi romansować z
dziewczyną z innej planety, podszywającą się pod faceta?
B.
Wepchnęły się te Trzy Gwiazdy na pierwszy plan serialu, stając
się nagle, obok Usagi, Absolutnie Najważniejszymi Postaciami,
spychając poznane wcześniej sailorki (z którymi widz zdążył się
podczas poprzednich serii zżyć) na Bardzo Daleki Plan. To
niewybaczalne!
Znowu
uwaga twórców skoncentrowała się nie na tych postaciach, na
których powinna. Nie ma tu Chibiusy, to wrzucili trzy nowe
wojowniczki i każą nam je cały czas oglądać. Jak walczą... Jak
ze sobą dyskutują... Jak dają koncerty... (Dobra, wiem, że
wszyscy kochają koncerty Trzech Gwiazd. Są takie cudne! Nawet przy
dziesiątym z kolei emocje nie opadają! No, a ponieważ Trzy Gwiazdy
mają w repertuarze aż dwie piosenki, dochodzi tu jeszcze za każdym
razem element zaskoczenia – którą z nich wykonają?!)
C.
Kiepsko wyglądają. Twórcy wyglądu tych postaci wyłożyli się na
całej linii. Może to nie jest szczególnie istotne, ale śmiesznie
się patrzy jak wszystkie dziewczyny z serialu szaleją za tymi
trzema byle jakimi gośćmi.
2. Sailorki,
przyjaciółki i towarzyszki Usagi – nie dość, że nie dostają
dużej roli w tej serii (bo pierwsze skrzypce grają oczywiście Trzy
Gwiazdy), to jeszcze wypadają zupełnie nijako. Ich osobowość
stawała się właściwie mniej wyrazista z serii na serię i oto w
“Sailor Stars” wojowniczki są już postaciami w ogóle bez
charakteru. Nawet Rei! Gdzież jej temperament i cięty język?
Złagodniała wyraźnie (cóż, po tylu latach walki ze złem
człowiek statecznieje), straciła charakter, stała się nijaka jak
pozostałe kumpele Usagi. Jedynie Minako wciąż daje radę. I oto
dotarliśmy do bardzo dziwnego momentu, w którym to, co było w
pierwszej serii, zostało wywrócone do góry nogami (był to proces
stopniowy, ale jego efekt jest wyraźny). W pierwszej serii spośród
czterech towarzyszek Usagi wszystkie były ciekawymi postaciami z
wyjątkiem nijakiej Minako. W ostatniej serii wszystkie z wyjątkiem
właśnie Minako są nijakie. Postać Sailor Venus z serii na serię
zyskiwała coraz więcej charyzmy i osobowości, podczas gdy
pozostałe wojowniczki z biegiem czasu “bylejaczyły się” i
“nijaczały”.
W
“Sailor Stars” sami twórcy chyba zdawali sobie sprawę z
nieciekawego wizerunku sailorek, skoro zupełnie wyłączyli je z
akcji na dobre kilka odcinków przed końcem.
Na osobną
uwagę zasługuje to, co twórcy zrobili z postacią Hotaru, znaną z
serii "S". Wprowadzili ją ponownie na początku "Sailor
Stars", by potem zupełnie ją olać i przypomnieć sobie o niej
dopiero na koniec (jednocześnie serwując nam ustami Galaxii
wyjaśnienie powrotu Hotaru - wyjaśnienie, trzeba dodać, żenująco
bezsensowne).
3. Brak
pomysłów, który owocuje przetwarzaniem starych wątków. Mało
nowości, a dużo tego, co już widzieliśmy wcześniej, tylko w
innej wersji. Znowu mamy więc, tak jak w serii “S”, nowe
wojowniczki, skonfliktowane z tymi starymi. Znowu mamy, jak w “R”,
małą dziewczynkę nie wiadomo skąd, która hipnotyzując rodzinę
Usagi podszywa się pod jej krewną... Jeden wielki
recykling.
4. Zupełny
brak postaci pobocznych. Ich rola została w dwóch poprzednich
seriach okrutnie wręcz ograniczona, a teraz wycięto je
całkowicie.
5. No
i finał... Najgorszy spośród finałów. Ciągnie się przez co
najmniej pięć odcinków. Tak jak do tej pory “Sailor Stars”
mogło się podobać, tak teraz już niczym nie przyciąga. Nuda,
nuuudaaa, flaki z olejem... Ja rozumiem, że walka z bossem musi
zająć trochę czasu, ale pięć odcinków? Litości! Twórcy
poprzednich serii uwijali się jakoś w dwa lub nawet jeden, a
dramatyzm i dynamika anime tylko na tym zyskiwały. W finale “Sailor
Stars” widz wyciąga poduszkę i mówi: “Obudźcie mnie, jak ją
już pokonają”. Świat jest zagrożony jak zwykle, ale tym razem
wywołuje to śmiertelne znużenie. Z każdym kolejnym starciem Usagi
i Galaxii (tak, to czarny charakter) robi się coraz mniej
emocjonująco. Dzięki temu, gdy człowiek jakoś dobrnie do końca
ostatniej serii, czuje się wykończony i jest w stanie jedynie
wystękać: “Dzięki niebiosom, że nie ma już więcej odcinków!”.
Wielka szkoda, zważywszy, że finał “Sailor Stars” jest, co
oczywiste, również zakończeniem naszej przygody z “Sailor Moon”.
Twórcy powinni się więc tym bardziej przyłożyć, by pozostawił
on po sobie dobre wrażenie.
...
No
i to już wszystko, moi drodzy. Jak widać, moim zdaniem żadna z
kontynuacji “Sailor Moon” nie dorównuje oryginałowi, niemniej
niektóre warto obejrzeć. Pierwszą i trzecią serię absolutnie
trzeba zobaczyć, czwartą można ale nie ma musu, natomiast drugą i
piątą tylko, jeśli jesteście hardcorowcami :)
PS. No
tak, są jeszcze trzy filmy pełnometrażowe, ale o nich nawet nie
warto się rozpisywać. Stosunkowo najlepszą z pełnometrażówek
jest w moim odczuciu ta druga (choć wątek kota zakochanego w
człowieku budzi... hmm... mieszane uczucia), ale właściwie
wszystkie są zrobione bez ikry i bez polotu.
Dopisek
Piszę
ten dopisek mniej więcej cztery lata po napisaniu powyższej
recenzji. A piszę dlatego, by zaznaczyć, że, jakkolwiek moje
spojrzenie na serie "S" i "Super S" nie uległo
przez ten czas zmianie, to na dwie pozostałe zapatruję się już
inaczej. Po kolejnym obejrzeniu zdałem sobie sprawę, że NAPRAWDĘ
nie lubię "Sailor Stars", natomiast "R" nie jest
wcale aż taka zła, jak mi się zdawało. Po prostu jest
poważniejsza, spokojniejsza i wolniej się tocząca. Bez fajerwerków
i dużych emocji, za to dość... hmm... nastrojowa. To chwilami
trochę senny nastrój, ale ma w sobie nieco uroku i pewnej poezji.
Nadal nie uważam, żeby to była udana seria, ale nie jest aż tak
nieudana, jak odbierałem ją kiedyś. Gdybym pisał powyższy tekst
dzisiaj, zamieniłbym te dwie serie miejscami - "Sailor Moon R"
otrzymałaby 6/10, a "Sailor Moon Sailor Stars" tylko
5/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz