piątek, 8 października 2021

HENRYK SIENKIEWICZ – ranking powieści

Najlepszy polski pisarz? Sienkiewicz. Nawet nie musiałem się zastanawiać.

Oczywiście wiem, że nie wszyscy lubią twórczość naszego noblisty. Znam sporo takich, co zrzędzą, że niby nudne, czy coś tam. Mam tym osobom tylko jedno do powiedzenia: Nie znacie się.

Nie no, ale poważnie, osobiście nie jestem w stanie zrozumieć tych czytelników. Trudno mi znaleźć w polskiej literaturze książki bardziej wciągające niż te Sienkiewicza właśnie obfitują w wyraziste postacie, przygody, pojedynki, pościgi, zwroty akcji, miłość, przyjaźń, politykę, no wszystko w nich jest po prostu. Nie ma dla mnie w polskiej literaturze nic lepszego. Tak, uwzględniłem „Wiedźmina” przy powieściach starego, poczciwego Henryka prezentuje się biednie.

Ale oczywiście nie wszystko, co Sienkiewicz napisał, jest w równym stopniu dobre. Pozwolę sobie więc to uporządkować i przedstawić mój subiektywny ranking jego twórczości. Nie uwzględniam krótszych utworów tylko pełnoprawne powieści. A z powieści nie uwzględniam tych, których nie czytałem, ponieważ... ich nie czytałem. Mam zamiar przeczytać, ale jeszcze nie znalazłem czasu, jasne? Więc w moim rankingu nie będzie, póki co, powieści „Na marne”, „Wiry” oraz „Legiony”. Jak je już przeczytam, to zrobię najwyżej aktualizację.

Tak więc właściwie tytuł tego wpisu nie powinien brzmieć „Ranking powieści Henryka Sienkiewicza”, ale „Ranking tych powieści Henryka Sienkiewicza, które Mazur był łaskaw przeczytać”. Ale to jakoś nie brzmi, więc zostanę przy tym pierwszym.

Dobra, lecimy z koksem!


9. Na polu chwały



„Na polu chwały” to taki niedorozwinięty „Pan Wołodyjowski”. Co mam na myśli, pisząc to? Już wyjaśniam. Otóż „Pan Wołodyjowski” wygląda jak zlepek kilku książek, o czym napiszę więcej za chwilę. Przez jedną trzecią książki leci jakieś romansidło. Dopiero jak wszystkie wątki miłosne znajdują zwieńczenie, Sienkiewicz mówi: „Dobra, romanse odhaczone, możemy wreszcie przejść do sedna”.

„Na polu chwały” wygląda tak, jakby w tym momencie ktoś uciął opowieść powyrywał z książki resztę kartek, czy coś w tym stylu. Wszyscy szykują się na wojnę, wiemy więc, że czekają nas jak to u Sienkiewicza pełne rozmachu potyczki i batalie. Tymczasem leci romansidło, leci, leci, a my czekamy, aż zacznie się wreszcie ta wojenna część książki. W końcu tytuł brzmi „Na polu chwały”, a nie „Kogo poślubi panna Sienińska?”. Tymczasem całą powieść zajmują miłosne perypetie i umizgi. Jak wątki romansowe zostają wreszcie sfinalizowane i bohaterowie wyruszają na wojnę, książka się kończy.

Co się stało, spytacie? Czemu to wygląda tak, jakby właśnie z „Pana Wołodyjowskiego” zostawić tylko pierwszą jedną trzecią? Bo „Na polu chwały” to też tylko jedna trzecia planowanej przez Sienkiewicza historii. To miała być nowa trylogia. Ale widocznie uznał, że się nie kleiła, więc poprzestał na pierwszej części. Szkoda, bo w zakończeniu Polacy ruszają na odsiecz Wiedniowi, więc można przypuszczać, że w następnej części akcja by się wreszcie rozkręciła.

Wygląda na to, że Sienkiewicz nie był zadowolony z tego, że w swojej nowej powieści historycznej nie udało mu się już osiągnąć takiego poziomu, jak kiedyś. No i w istocie, w porównaniu do poprzednich dzieł „Na polu chwały” nie jest ani tak wciągające, ani równie dobrze napisane (pojawiają się nawet pewne znamiona niedbałego pisarstwa najstarszy z czterech braci zmienia się w najmłodszego, pan Pągowski w jednej scenie ma łysą glacę, a w innej bujną siwą czuprynę itp.).

Chociaż jednak powieść ta odstaje od najlepszych dzieł autora, ja tam stoję na stanowisku, że słabszy Sienkiewicz to wciąż Sienkiewicz, a więc coś, co można przeczytać z zainteresowaniem. Postacie można polubić i zależy nam na tym, żeby ich romansowe perypetie zostały zwieńczone happy endem. Czytając tę powieść, miałem świadomość, że jak na Sienkiewicza jest to dzieło z niższej półki niż zwykle, ale i tak pochłonąłem książkę łapczywie. Jasne, to same miłosne perypetie i umizgi, ale wiecie co? Lubię te miłosne perypetie i umizgi. Sienkiewicz jako autor radził sobie w romansowej materii zwykle całkiem nieźle. Tak i tutaj mu się udało. Książka więc, moim zdaniem, jest zupełnie niezłym czytadłem, tyle że pisarz swoimi poprzednimi dziełami ustawił poprzeczkę tak wysoko, że nie dał rady ponownie jej dosięgnąć.


8. Pan Wołodyjowski



„Pan Wołodyjowski” stoi w moim rankingu o oczko wyżej głównie dlatego, że jest skończoną, kompletną opowieścią, a nie urwaną w najciekawszym momencie. Jednak nie mam też wątpliwości, że to najsłabsza część „Trylogii”. Zresztą myślę, że sam autor musiał zdawać sobie sprawę, że to już nie to samo co „Ogniem i mieczem” czy „Potop”, bo to chyba nie przypadek, że akurat „Wołodyjowski” jest najkrótszy.

Ostatnia część „Trylogii” wygląda, jakby brakowało na nią planu i zamiast tego była wymyślana na bieżąco, w trakcie pisania. Dlatego zamiast jednej, konsekwentnie rozwijanej historii, sprawia wrażenie zlepku kilku różnych opowieści. Najpierw, przez jedną trzecią całości, leci harlequin. Mamy miłosny czworokąt i nie zajmujemy się niczym innym powieść jest tutaj całkowicie skupiona na romansach, jakby nic innego nie istniało. Dopiero kiedy te wątki znajdują swoje zwieńczenie, Sienkiewicz rusza z inną fabułą. Wprowadza Azję Tuchajbejowicza i ustawia go w centrum. Wcześniej nic o nim nie było, więc wygląda to, jakby było zrobione na zasadzie: „O kurczę, skończyły mi się romanse, a książka jest jeszcze za krótka. Co by tu teraz zrobić? Muszę zacząć jakąś nową opowieść, o czymś innym”. A potem również opowieść o Azji zostaje zakończona, a do finału książki jeszcze trochę brakuje, więc „Pan Wołodyjowski” przekształca się wreszcie w powieść wojenną.

W ogóle sam Michał Wołodyjowski potraktowany jest trochę jak postać gościnna. W powieści pod tytułem „Pan Wołodyjowski” (przypominam, bo mogło wylecieć wam z głowy, tak jak Sienkiewiczowi). Mały rycerz pojawia się i znika, ale przez większość książki przemyka gdzieś tam w tle. Można odnieść wrażenie, że w „Ogniem i mieczem”, a już na pewno w „Potopie” dostał więcej „czasu ekranowego”.

Czytając tego „Wołodyjowskiego”, wydawało mi się wręcz, że to Baśka jest główną bohaterką. A ja nie lubię Baśki. Nie wiem, irytuje mnie. Nic nie poradzę. Jej trzpiotowatość i dziecinność, zamiast być urocza, gra mi na nerwach („Szkot, Szkot, kot, kot!” No żeż, zamknij twarz, kobieto!) Co w niej widzą ci wszyscy faceci? Zagłobo, ty wścibski dziadzie, czemu się uparłeś, żeby koniecznie to właśnie Baśkę z Michałem wyswatać? Jestem przeciw. Team Krzysia!

Tak że „Wołodyjowski” to nie są najwyższe sienkiewiczowskie loty, ale jako się już rzekło nawet słabszy Sienkiewicz to wciąż niezłe czytadło. Tak więc i tutaj akcja jest, przygody są, tak ja i lubiane przez nas postacie (poza Baśką, wiadomo). Są tu sugestywne, nastrojowe kawałki mi najbardziej zapadł w pamięć ten fragment, jak Baśka ucieka i jedzie nocą przez las i wydaje jej się, że przemykają się tam różne widziadła.


7. Rodzina Połanieckich



Sienkiewicz w wydaniu obyczajowym. Powieść dzieje się w tym samym uniwersum co „Bez dogmatu”. Swego czasu ponoć nie cieszyła się przychylnością krytyków. Czy słusznie? No nie wiem, ja nie mam z nią za dużych problemów. Jasne, nie jest jakaś szałowa jak na Sienkiewicza, ale też nie ma się za bardzo czego przyczepić. Jest więcej niż poprawna.

Sama obyczajowa tematyka może nie dla każdego być porywająca, a przy tym powieść wydaje mi się też trochę jak „Pan Wołodyjowski” układana w biegu. Trochę jak filmowe telenowele, gdzie twórcom brakuje planu całości, więc wymyślają na bieżąco. W „Połanieckich” widać to szczególnie w drugiej połowie książki, kiedy Sienkiewicz nie ma już za wiele ciekawego do napisania o tytułowej rodzinie, więc nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, wysuwa na pierwszy plan Zawiłowskiego i to głównie jego losy śledzimy już prawie do końca.

Wolę historycznego Sienkiewicza, ale nie sądźcie, że nie lubię „Rodziny Połanieckich”. Jest, jak to u tego autora, napisana tak, że chce się czytać. Zwłaszcza dialogi są smakowite. Pisarz naupychał tu wyrazistych postaci o różnych poglądach na życie, tak więc wszelkie dyskusje między nimi są zajmujące. Lubię zwłaszcza Bukackiego, ma najlepsze teksty, ociekające dekadenckim, czarnym humorem. Trudno mi się nie zidentyfikować z nim i jego krytycznym stosunkiem do świata i życia.

Dodatkowy plus za to, że pozornie nieznośnie sentymentalny motyw (para pobiera się, żeby spełnić prośbę umierającego dziecka) zostaje odwrócony, to znaczy same postacie dochodzą po czasie do logicznego wniosku, że życie to nie bajka i ślub, żeby sprawić radość dziecku, był idiotycznym pomysłem.


6. Quo vadis



Mój akademicki wykładowca powiedział, że „Quo vadis” to kicz, bo w przeciwnym razie nie doczekałoby się hollywoodzkiej ekranizacji. Tak więc, wiecie... Nie idźcie na Uniwersytet Śląski, a w każdym razie nie na filologię polską. Naprawdę, odradzam.

„Quo vadis” to jedna z najbardziej poczytnych powieści rozgrywających się w realiach starożytnego Rzymu. To wciągająca, żywo napisana opowieść, pełna wyrazistych postaci zmagających się z wewnętrznymi konfliktami, dramatyczna, uczuciowa i niosąca prawdziwie chrześcijańskie wartości. Nie wmówicie mi, że to kiczowate.

Mankamentem, na który swego czasu zwracała uwagę krytyka literacka, jest fakt, że pozytywni bohaterowie wypadają blado w porównaniu do Nerona i postaci z jego otoczenia. Coś w tym jest, trzeba przyznać. Ale w sumie w sztuce narracyjnej wcale nierzadko zdarza się, że czarne charaktery są ciekawsze od głównych bohaterów. Tak więc i Sienkiewiczowi mogło przydarzyć się takie potknięcie.

Zresztą, czy rzeczywiście jest to potknięcie? Ligia w istocie jest raczej mdła i nieciekawa. Z Winicjuszem trochę lepiej. Jest bardziej wielowymiarowy. Zaczyna jako arogancki egoista, przekonany, że wszystko mu się należy, i dopiero z czasem przechodzi przemianę. Nie jestem do końca przekonany, czy jest ona w pełni wiarygodna i dobrze rozpisana. Postacie naszych dwojga zakochanych spełniają swoją rolę w opowieści, ale może faktycznie można było zrobić to lepiej?

Zwłaszcza, że sam wątek miłosny trochę kuleje. W sumie nadal nie wiem, co Ligia widzi w Winicjuszu. Przecież ona w głębi serca darzy go uczuciem nawet przed jego przemianą. Choć on swoją postawą jej na to nie pozwala, ona chce go kochać. Ale co on takiego zrobił, żeby sobie na to uczucie zasłużyć? Czym sobie zapunktował, że wystarczy potem, by wykazał chęć zmiany na lepsze, a Ligia już jest gotowa go kochać? Bo przystojny? Tylko o to chodzi? Rozumiem, że Winicjusz leci na Ligię z powodu jej urody, ale on przecież jest płytkim typem, więc do niego to pasuje. Ale Ligia? Czy dziewczyna będąca uosobieniem chrześcijańskiej dobroci nie powinna być bardziej uduchowiona i patrzeć bardziej w serce, zamiast zakochiwać się w draniu, choćby nawet był przystojniakiem?

Nie przypadło mi też do gustu to, że Winicjusz, jak by nie patrzeć główny bohater powieści, w finale zostaje sprowadzony do roli biernego obserwatora. Reflektory zostają skierowane na Ursusa, który przeżywa swoje pięć minut, podczas gdy protagonista książki zostaje odstawiony na boczny tor, jakby ktoś wykolegował go z jego własnej historii.

Ale w sumie może czepiam się na siłę. Może powinienem traktować powieść szerzej nie jako historię o Winicjuszu, ale o pierwszych chrześcijanach i trudnościach (delikatnie mówiąc), z którymi musieli się borykać.

No więc dobrze, nasza główna para nie jest najlepszym elementem „Quo vadis”. Ale nie szkodzi, bo inne postacie zostały zaprezentowane w sposób wręcz hipnotyzujący. Nie wierzę, żeby takie indywidua jak Neron, Petroniusz czy Chilon nie zapadły komuś w pamięć. To kawałki z tymi bohaterami czyta się najlepiej.


5. Bez dogmatu



Ewenement u Sienkiewicza książka pisana w pierwszej osobie, w formie pamiętnika. Każdy depresyjny melancholik, taki jak ja, znajdzie tu coś dla siebie. Zmęczony życiem bohater, zmagający się z własną nieproduktywnością „improductivité slave („Można rzec, że Bóg dał nam łuk i strzały, tylko odmówił zdolności do napięcia tego łuku i wypuszczenia strzał”), na którym ciąży przekleństwo przesadnej introspekcji i samokrytyki („Nosić w sobie wiecznie czujną krytykę siebie samego, jest to odłączyć od całości potrzebną na to część ducha a więc życie i jego wrażenia odczuwać nie całością, lecz tylko pozostałą resztą”). W dodatku jeszcze nieszczęśliwie zakochany, jakby miał jeszcze bez tego za mało problemów.

Nie ukrywam, że kiedy czytałem tę książkę, wiele symptomów, które diagnozuje u siebie Leon Płoszowski, wydawało mi się aż za bardzo znajomych. Czułem z tym bohaterem więź pokrewnych dusz. Myślę, że wielu zdołowanych i zblazowanych czytelników może podczas lektury poczuć to samo. Gorzkie refleksje Płoszowskiego nieraz brzmiały dla mnie tak, jakby ktoś zajrzał mi do głowy i wyraził to, co w niej siedzi, a czego sam nie byłbym w stanie ubrać w odpowiednie słowa.

Podejście typu „Jak zrobi się nieznośnie, zawsze można wpakować sobie kulkę w łeb, a na razie z ciekawości żyjmy i obserwujmy, jak się sprawy będą rozwijać” szczególnie mocno do mnie przemawiało, bo dobrze wiem, że lęk przed życiem popycha właśnie do takich rozważań w reakcji obronnej każe się wobec tego życia zdystansować, stać się jego postronnym obserwatorem. Traktować je, jakby było przejażdżką, z której można wysiąść w momencie, kiedy już nam się znudziła, lub, co gorsza, stała się nieznośna.

Sienkiewicz pokazuje w tej książce swoje inne oblicze. Zawsze wiedziałem, że świetnie sprawdza się w powieściach opartych na przygodach, zwrotach akcji, romansach, ważnych zdarzeniach historycznych. „Bez dogmatu” przekonało mnie, że równie znakomicie radzi sobie z tematyką psychologiczną.

Może nawet poradził sobie z tym aż za dobrze, zważywszy na to, że czytelnik tak łatwo odnajduje w Płoszowskim samego siebie. Zasadniczo Sienkiewicz nie miał zamiaru jątrzyć psychicznych ran swoich odbiorców. Nie chodziło mu o to, żeby się nad sobą użalali. Chciał tu właśnie skrytykować tego typu podejście do życia pesymistyczne, dekadenckie, nihilistyczne, bez wartości i, właśnie, dogmatów, ale przedstawił postać Leona w taki sposób, że przemawia ona do zdołowanych czytelników, którzy widzą w bohaterze swój obraz. Zamiast, razem z autorem, pokręcić głową nad losem Płoszowskiego, czytelnik woła: „O, wreszcie literacka postać, która czuje to, co ja!”.

Tak więc zamysł niekoniecznie się udał, ale książka udała się bardzo. Jeśli chcecie poznać nieco innego, psychologicznego Sienkiewicza, pozycja obowiązkowa. Choć z biegiem czasu kolejne wynurzenia Płoszowskiego robią się nieco powtarzalne, więc z pewnością niektórzy czytelnicy zaczną odczuwać irytację lekturą, zwłaszcza, że bohater i jego ukochana wpakowali się w kłopoty praktycznie na własne życzenie większość ich problemów wynikła z ich niedojrzałego zachowania.


4. Potop



Myślę, że wielu czytelników właśnie „Potop” uznałoby za szczytowe osiągnięcie w pisarskiej karierze Sienkiewicza. I choć sam, jak widać, umieszczam go poza podium (ale tylko minimalnie!), to w pełni rozumiem jego popularność. Ta powieść chyba najlepiej z całej twórczości autora przemawia do patriotycznego ducha czytelników. Opowiada o heroicznej walce, która wydawała się z góry przegrana. Mówi o tym, żeby się nie poddawać i pozostawać wiernym ojczyźnie. To opowieść o honorze i męstwie. O zwyciężaniu przeciwności, nawet gdy wydaje się, że nie ma nadziei zarówno na planie szerszym jak i osobistym. O poświęcaniu swoich prywatnych interesów dla dobra ogółu.

Spośród całej twórczości Sienkiewicza, a przynajmniej jej historycznej gałęzi, to chyba właśnie „Potop” może poszczycić się najciekawszym protagonistą. Kmicic nie jest takim kryształowo szlachetnym nudziarzem jak Skrzetuski, ale nie jest też takim bucem jak Winicjusz. Jego przemiana wypada wiarygodniej niż w „Quo vadis” i trudno mu nie kibicować, by zdołał odkupić winy i odzyskać dobre imię. Sienkiewiczowi jak nigdy wcześniej ani później udało się oprzeć opowieść na przemianie bohatera. To dlatego „Potop” jest tak angażujący.

Ale przecież nie tylko dlatego. Mamy bitwy, zdrady, fortele cała warstwa przygodowa jest niezmiernie bogata. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to powiedziałbym, że powieść jest nieco przeciągnięta. Pod koniec kolejne bitwy zdają się już zlewać. No i nie ma wątpliwości, że najmocniejszy w książce jest środek. Obrona Jasnej Góry sama w sobie mogłaby być materiałem na osobną książkę i za nią samą należy się „Potopowi” na zawsze miejsce w kanonie polskiej literatury. Po tych partiach książce nie udaje się już jednak utrzymać równie wysokiego poziomu. Co nie znaczy, że jakoś wyraźnie się pogarsza Sienkiewicz to jednak Sienkiewicz, nie odwala fuszerki.


3. W pustyni i w puszczy



Powiecie, że to powieść dla dzieciaków i nie mogę jej stawiać na podium. Tak jakby to miał być jakiś wyznacznik. Po pierwsze, przy ocenie dzieła literackiego liczy się jego jakość, a nie to, kto miał być docelowym odbiorcą.

A po drugie, nie przesadzałbym z tą „powieścią dla dzieciaków”. Bo w czym niby się to przejawia? Nie widzę osobiście we „W pustyni i w puszczy” niczego dziecinnego. To, że dzieci są tu głównymi bohaterami, nie przesądza przecież o odbiorcy. Bo równie dobrze można by powiedzieć, że „Stary człowiek i morze” to powieść przeznaczona dla seniorów. „W pustyni i w puszczy” to powieść podróżniczo-przygodowa i powiedziałbym, że nawet bardziej nadaje się dla dorosłych niż dla dzieciarni. Nawet się tu mordują! No a poza tym powieść wymaga od czytelnika pewnej wiedzy. Jako dziecko nie znałem kontekstu historycznego i nie do końca ogarniałem, o co to chodzi z tymi mahdystami. Powieść nie wyjaśnia zbyt szczegółowo takich kwestii Sienkiewicz założył, że czytelnicy powinni to wszystko wiedzieć.

Co lubię we „W pustyni i w puszczy”? Cóż za pytanie! A czy jest tu coś, czego można nie lubić? Są tu przygody w głębi Czarnego Lądu, walka o przetrwanie, zmagania z dzikimi zwierzętami, nieprzyjaznymi plemionami, egzotycznymi chorobami. Jest napięcie nie mówcie, że go nie czujecie, kiedy Staś wykrada się z jaskini między śpiącymi porywaczami, albo w scenie z lwem.

Wreszcie jest tu Afryka przez duże „A”. I to w takim wydaniu, jakie najbardziej lubię w książkach, czyli nie taka w stu procentach realistyczna, ale raczej na poły baśniowa i przez to jeszcze bardziej fascynująca niezbadana kraina niezwykłości. Dlatego nie jestem za tym, żeby, jak co niektórzy, czepiać się i wytykać Sienkiewiczowi błędy i nieścisłości w jego opisach afrykańskich ludów i dzikiej przyrody. Mając do wyboru realizm albo klimat niesamowitości, wybieram klimat bez wahania. „W pustyni i w puszczy” to czysta eskapistyczna rozrywka. Nie zliczę, ile razy to czytałem.

Ostatnio zrobiło się modne zarzucanie tej powieści rasizmu. Że Murzynów nazywa się w niej Murzynami (Pamiętajcie, że słowo „Murzyn” jest neutralne znaczeniowo. To dopiero dzisiaj niektórych zaczęło ono razić. Jeszcze dwadzieścia lat temu nikt by nie pomyślał, że może ono być negatywnie odbierane, a co dopiero za Sienkiewicza!). I że uczy dzieciaki pogardy dla czarnych. I że Kali i Mea robią za służbę Stasia i Nel, zamiast być traktowani na równi.

To ostanie to akurat prawda, ale w końcu przecież to Staś ma strzelbę i to on pozabijał tych wszystkich złych gości, więc chyba jest oczywiste, że reszta ma go za szefa?

No i skoro to taka rasistowska powieść, to dlaczego każdy czytelnik najbardziej lubi Kalego? Przecież nie tylko dlatego, że wprowadza humor? Kali jest pokazany jako wierny i dzielny. Sam Staś bierze z niego przykład kiedy wyrusza nocą do obozu Lindego, powtarza sobie, że musi być jak Kali. Zresztą zwróćcie uwagę, w jaki sposób Staś zwraca się do Kalego: „Kali, jesteś wierny i roztropny [...] niech cię Bóg błogosławi!”. Jakoś nie widzę w tym tej rzekomej pogardy. Więc już nie szukajcie dziury w całym. Wiadomo, że dziewiętnastowieczne książki nie przedstawiają świata na dwudziestopierwszowieczną modłę, ale chyba potrafimy wszyscy umieścić dane dzieło w jego historycznym kontekście, prawda?


2. Ogniem i mieczem



Pod pewnymi względami pierwsza część „Trylogii” nie jest tak dopracowana jak „Potop”. Na przykład brakuje tu głównego bohatera, który byłby równie interesujący jak Kmicic. Widać zresztą, że w „Ogniem i mieczem” Sienkiewicz sam zdaje sobie sprawę, że w tej materii coś nie wyszło, bo na bieżąco stara się w trakcie książki korygować kurs. Obrał sobie na głównego bohatera Skrzetuskiego, ale szybko okazało się, że Skrzetuski to dość nudna postać, więc gdzieś tak po drodze zostaje on zepchnięty na dalszy plan ciągle jest sobie gdzieś daleko i nie bierze udziału w wydarzeniach. Na pierwszym planie natomiast bryluje Zagłoba. Dopiero pod koniec autor znów koncentruje się na Skrzetuskim (bo ten ma do odegrania rolę, dla której w ogóle Sienkiewicz wybrał go na bohatera swojej powieści).

Mimo pewnego nieoszlifowania, „Ogniem i mieczem” wciąż jest moją ulubioną częścią „Trylogii” (i prawie najulubieńszą z sienkiewiczowskich powieści). Odmalowany tu konflikt jest bardziej niejednoznaczny. To nie jest starcie dobra ze złem (tak można odczytywać wojnę polsko-szwedzką w „Potopie”), lecz wykrwawiająca ojczyznę walka bratnich narodów, z których każdy ma swoje racje.

„Ogniem i mieczem” ma bardziej dziki klimat niż pozostałe części „Trylogii”, klimat ukraińskich stepów. Jest też najbardziej baśniowe. Tak, to powieść historyczna, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że podana w baśniowej otoczce. Stąd na przykład Helenę, niczym właśnie baśniową księżniczkę, trzeba uratować z niewoli u złej wiedźmy. W „Ogniem i mieczem” jest też więcej okrucieństwa, co także dobrze wpisuje się w klasyczną baśniowość.

A zatem ta książka po prostu ma dla mnie więcej nastroju. Ale ma też najlepszą ekipę bohaterów. Nie no, jasne, że Kmicic jest ciekawszą postacią niż chyba ktokolwiek z „Ogniem i mieczem”. Ale to w „Ogniem i mieczem” bohaterowie najlepiej wypadają jako drużyna. W jakimś opracowaniu znalazłem kiedyś sugestię, że Skrzetuski, Zagłoba, Wołodyjowski i Podbipięta są jak polski odpowiednik dumasowskich muszkieterów. Coś w tym może być. Można by też powiedzieć, że to tacy sarmaccy czterej pancerni, tylko bez psa, czołgu i przyjaźni polsko-radzieckiej (za to jest polsko-litewska).

Tak więc „Ogniem i mieczem” ma najlepszą ekipę postaci. Jest też chyba najbardziej przygodową częścią „Trylogii”. Wszystko zresztą zdaje się tu najbardziej świeże i pełne życia. Zagłoba, który szybko wyrasta na główną gwiazdę książki, jest tu sprytniejszy i zabawniejszy niż w następnych częściach.

Choć, jak wspomniałem, w porównaniu do „Potopu”, „Ogniem i mieczem” sprawia wrażenie dzieła mniej dopracowanego, to jednak właśnie do tej części wracam najchętniej. Ten dziki, na poły baśniowy klimat po prostu bardziej mi się podoba. Postacie są sympatyczniejsze niż w innych częściach, humor śmieszniejszy, starcia bardziej emocjonujące, a nie brakuje też scen pełnych napięcia, które czyta się z zapartym tchem (wykradanie się ze Zbaraża!). Kto by pomyślał, że książka poruszająca tak trudny i bolesny dla Polski temat wojny domowej, może stanowić taką świetną rozrywkę, od której trudno się oderwać?


1. Krzyżacy



Dobra, prosto z mostu uwielbiam „Krzyżaków”. Jakbym robił listę swoich ulubionych książek, bez problemu znaleźliby się w pierwszej dziesiątce. Co świadczy o tym, że właściwie powinienem poświęcić tej książce osobną notkę w cyklu „Moje ulubione”. Może kiedyś to zrobię. W każdym razie zamierzam, bo książka na to zasługuje. A zatem opiszę tu swoje wrażenia w skrócie, nie wdając się w dłuższe dywagacje (bo dla nich zarezerwuję miejsce w osobnym wpisie).

Czemu „Krzyżacy” są najlepsi? Mają wszystkie te cechy, które są mocną stroną innych historycznych powieści Sienkiewicza, a przy tym brak im tego patosu i wzniosłości. Postacie nie są już takimi niezłomnymi herosami potraktowane są bardziej przyziemnie i trzeźwo, jakby tak trochę bardziej z dystansem.

„Krzyżacy” mają najlepszą galerię postaci. Zbyszko i Maćko to tam może bez szału, ale w pamięć na pewno zapadają Jagienka, surowy Jurand ze Spychowa, wierny Hlawa, szczwany Sanderus, donkiszotowski de Lorche, no i oczywiście sami złowrodzy Krzyżacy (z tych szczególnie „bliski” jest mi Kuno von Lichtenstein, bo sam dwadzieścia lat temu wcieliłem się w tę postać w licealnym, parodystycznym przedstawieniu na koniec roku szkolnego).

I znowu, jak to u Sienkiewicza, dużo się dzieje bitwy, pojedynki (nawet podwójne), spiski i zdrady, fortele. Jest też trójkąt miłosny (Team Jagienka), poprowadzony zdecydowanie lepiej niż czworokąt w „Panu Wołodyjowskim”.

2 komentarze:

  1. Oj, tu się nie zgadzam. I nie dlatego że "nudne" - pamiętam jak mnie Trylogia wciągnęła, Krzyżaków pochłonęłam jeszcze jakoś w podstawówce. Z paniem S mam na pieńku głównie za przekłamywanie historii - i nie kupuję tego o "pokrzepieniu serc" (tak jak nie kupuję przemiany Kmicica. Prywata mu się szczęśliwie zlała z interesem ogólnym). Generalnie to wolę Prusa - zupełnie inny poziom i styl - bym jego listę zakupów czytała, gdyby jakąś zostawił dla potomności.

    ALE! Ale o gustach czytelniczych ciężko dyskutować, bo każdy przecież lubi coś innego. "Quo vadis" ciągle tkwi na mojej liście "do przeczytania". I pewnie kiedyś przeczytam - ale po "Faraonie".

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja z Prusa mam dotychczas niestety tylko "Lalkę" odhaczoną (za to dwukrotnie), więc póki co nie porywam się na porównywanie obu pisarzy. Już dawno jest postanowione, że w tym roku wreszcie przeczytam "Faraona", a potem w kolejce czekają jeszcze "Emancypantki" i może coś jeszcze się znajdzie. Dopiero wtedy będę miał na twórczość Prusa szerszy ogląd.

    Ech, tyle klasyków polskiej literatury jeszcze mam do nadrobienia. "Nad Niemnem" też cierpliwie na mnie czeka... Ale to w sumie dobrze, że w moim zaawansowanym wieku mam jeszcze wciąż nowe rzeczy do poznawania ;)

    OdpowiedzUsuń

Z ARCHIWUM FILMWEBU: ZNOWU UKARZĘ WAS W IMIENIU KSIĘŻYCA! I JESZCZE RAZ! I JESZCZE! I JESZCZE! – o kontynuacjach „Sailor Moon”

  Wpis ukazał się na Filmwebie 16 lipca 2010 roku. Zakończenie serialu “Sailor Moon” jest z tego rodzaju, po których kontynuacja wcale nie w...