czwartek, 18 listopada 2021

KOŁO CZASU Roberta Jordana


"Koło czasu" to monumentalny cykl fantasy, obejmujący czternaście tomów (większość z nich objętościowo przekracza 1000 stron). Seria powstawała przez ponad ćwierć wieku (pierwsza część ukazała się w 1990 roku, a ostatnia miała premierę dopiero w 2016). Ogrom pracy twórczej, trzeba przyznać. Autor, Robert Jordan, nie dożył momentu zwieńczenia swego cyklu - na podstawie pozostawionych przezeń notatek, tym zadaniem zajął się Brandon Sanderson i to on jest autorem trzech ostatnich książek cyklu.

Ponieważ to taka zachwalana seria, a dodatkowo właśnie premierę ma serial oparty na tym dziele (tutaj przynajmniej z tym poczekali, aż cykl książek zostanie skończony, nie to co ci od "Gry o tron"), wziąłem się do czytania. Okazało się, że to nie był dobry pomysł.

Poniżej moje przemyślenia, którymi podzieliłem się już wcześniej na pewnym znanym forum filmowym.

Ten tekst nie będzie recenzją całego cyklu, ponieważ nie udało mi się przez niego przebrnąć. A przecież wiele sobie obiecywałem po "Kole czasu" i wziąłem się za nie z prawdziwym entuzjazmem, bo to w końcu jeden z najsłynniejszych cykli fantasy, nie brakuje wręcz głosów, że lepsze od Tolkiena itp. Po przeczytaniu całej pierwszej części i 3/4 drugiej (dalej naprawdę nie dam już rady) słowo, którym najlepiej mógłbym opisać te książki, to "męczące".

Czytając pierwszą część, "Oko świata", nie mogłem wyjść ze zdziwienia, jakie to słabe i schematyczne. To miał być jeden z najlepszych cykli fantasy, a czyta się to jak jakiegoś nieszczęsnego "Eragona" czy inne takie odtwórcze barachło dla małolatów. Wymęczyłem się konkretnie, ale i tak sięgnąłem po drugą część, bo w internetach ludzie piszą, że pierwsza jest jeszcze nie do końca udana, ale w drugiej to już ho ho, paaanie, "Koło czasu" się rozkręca i rozwija skrzydła. Cóż... "Wielkie polowanie" jest rzeczywiście trochę lepsze niż "Oko świata", ale z naciskiem na "trochę". Za mało. Nie wciągnęło mnie, co poradzę.

Nie przeszkadza mi, że mało się dzieje. Nic nie mam przeciwko wolnemu tempu w książkach. Przeczytałem niedawno całego "Moby Dicka" (poszukajcie recenzji na blogu) i była to dla mnie całkiem niezła lektura, a przecież tam tylko płyną i polują na wieloryby, a 80% książki to dygresje. Sęk w tym, że te dygresje były dla mnie ciekawe i napisane stylem, który jakoś mnie przykuwał do lektury. I od innych książek też nie wymagam koniecznie szybkiej akcji. Opowieść może być nieśpieszna, ale niech będzie ciekawa! Niech "Koło czasu" toczy się wolno, ale niech się toczy! Niech da mi coś, cokolwiek! Ciekawe postacie, interesujące relacje, jakieś, nie wiem, intrygi. Coś po prostu! Tymczasem mam wrażenie, że "Koło czasu" wymaga od czytelnika dużo cierpliwości, wytrwałości, zaangażowania i skupienia (mnogość nazw miejsc i postaci do zapamiętania), ale ta cierpliwość, wytrwałość, zaangażowanie i skupienie nie są wynagradzane. I o to się wszystko rozbija.

W "Kole czasu" pojawiają się czasem zalążki czegoś ciekawego (Synowie Światłości, wewnętrzne intrygi Aes Sedai), ale właśnie - to tylko zalążki, a większość tych dwóch pierwszych książek to jednak historia prostolinijna, schematyczna, bez twistów. Ot, jest sobie Wybraniec, który musi stawić czoła tutejszemu odpowiednikowi Saurona (nazywa się Shai'Tan, subtelne jak cholera). Wszystko jest zbudowane z ogranych klisz, bez żadnej zabawy tymi schematami.

Ludzie piszą w necie, że kiedy powstawało "Koło czasu", to te klisze wcale jeszcze nie były kliszami. Że teraz to tak odbieramy, ale w tamtych czasach to były świeże motywy. Uważajcie, bo uwierzę. Jak się czyta takie komentarze, można by pomyśleć, że te książki mają ze sto lat. Ale nie, "Koło czasu" zaczęło być wydawane w latach 90-tych. Jestem pewien, że w tym okresie takie schematy związane z Wybrańcami i mrocznymi istotami, którym muszą oni stawić czoła, były już oklepane. Na litość, przecież nawet "Diuna" przeprowadza pewną dekonstrukcję motywu Wybrańca, a powstała ćwierć wieku wcześniej.

Uprzedzając ewentualne zarzuty: tak, ja również napisałem kiedyś książkę o Wybrańcu, który musi stawić czoła mrocznej istocie (możecie ją obczaić tutaj). I nawet nosi ona tytuł "Wybraniec", no bardziej banalnie już się nie dało. Ale ja przynajmniej starałem się ugryźć temat od innej strony - to nie Wybraniec był głównym bohaterem, był tylko postacią, wokół której kręciły się losy innych postaci, muszących jakoś się ustosunkować do jego i jego przeznaczenia.

Zresztą "Koło..." bezwstydnie zrzyna z "Władcy Pierścieni", więc nie mówcie mi, że autor próbował stworzyć coś świeżego i nowatorskiego. Przyjaciele z sielskiej, wiejskiej miejscowości muszą opuścić swój przytulny dom, bo polują na nich Czarni Jeźdźcy (tak, naprawdę). W wyprawie prowadzi ich postać obdarzona mocą magiczną (Moiraine zamiast Gandalfa), a o ich bezpieczeństwo dba Arago... znaczy, Lan, tajemniczy Strażnik o zagadkowej przeszłości, który ostatecznie okazuje się być - no nigdy nie zgadniecie - dziedzicem tronu. Nawet niektóre imiona są z Tolkiena (Hurin, Thorin, Dain).

No ale dobra, nie każdy autor musi na nowo wynajdować (nomen omen) koło - niech sobie będzie schematycznie, byle te klisze były podane w ciekawy sposób. Dajcie mi wyrazistych bohaterów i epickie przygody, a obiecuję, że nie będę narzekał na wtórność. Ale nie - bohaterowie to zrzędliwe i niezbyt bystre dzieciaki (przy czym wszystkie baby to zołzy), a przygody polegają na tym, że wędrują od jednej karczmy do drugiej, od miasta do miasta, przez lasy i bezdroża, uciekając przed Nazgu... znaczy Myrddraalami i innymi sługami zła. Poważnie, ciągle albo uciekają albo siedzą w karczmach. Pobyt w karczmie w samym tylko pierwszym tomie jest opisany z siedem czy osiem razy. Miałem wrażenie, jakby książka się zapętliła (zwłaszcza, że prawie każdy karczmarz wygląda tu tak samo - gruby, zażywny, łysiejący).

Fabuła "Oka świata" jest taka: bohaterowie idą z punktu A do B, uciekając przed wrogami, aż w pewnym momencie (nie docierając nawet do celu swojej podróży, trwającej jakieś 800 stron) uznają, że starczy tego uciekania, teraz pójdziemy prosto do tego głównego złego i spuścimy mu łomot. No i rzeczywiście idą i spuszczają mu łomot, bo główny bohater, Rand, odpala swoje supermoce, o których wcześniej nie wiedział, że je ma. "Wielkie polowanie" z kolei wygląda tak, że bohaterowie znowu błąkają się po lasach i łażą od karczmy do karczmy, ale tym razem w poszukiwaniu skradzionego McGuffina, którego muszą odzyskać. Czy im się uda? Nie wiem, bo utknąłem w 3/4 książki. Zakładam, że Rand, który jest nierozgarnięty jak przedszkolak, ale wszystko mu zawsze wychodzi, bo jest w końcu Wybrańcem i takie tam, w końcu odzyska mityczny Róg Valere (a Selene niechybnie okaże się być tą Lanfear, o której wcześniej była mowa - czekam na ten szokujący twist, od kiedy tylko się pojawiła), ale w sumie mam to gdzieś. Nie obchodzi mnie, co się stanie z tymi wszystkimi ludźmi. Są nudni i nawet w sumie nie przeżywają przygód, tylko pałętają się po lasach i karczmach.



Jasne, nie każda książka musi mieć złożoną, wielopoziomową fabułę, ale przywykłem do tego, że książki oparte na prostych schematach są z reguły krótsze. Cóż, takie rzeczy to nie w "Kole czasu" - tutaj każda część musi mieć co najmniej 1000 stron (i fabułę, którą spokojnie można by zmieścić na 200-stu). Za długie to jak na tak prostą historię. Owszem, kilka razy miałem wrażenie, że fabuła zacznie się rozkręcać, ale zaraz potem na powrót popadała w marazm.

.........................................................

Jeszcze wam powiem, że te książki są słabo napisane. Nie, naprawdę, nie twierdzę tak tylko dlatego, żeby je skrytykować po całości. Serio uważam, że to słaba pisanina - wygląda jakby autorem był nastolatek o bogatej wyobraźni, ale niedopracowanym warsztacie. Ale nie wiem, czy to wina Jordana, może to tylko polskie tłumaczenie jest skopane. Grunt, że pełno w nim szkolnych błędów, których nawet początkujący pisarze powinni się wystrzegać. Powtarzanie tych samych słów w bliskim sąsiedztwie jest tak nagminne jakby autor (albo tłumaczka) nigdy nie słyszał o czymś takim jak synonimy. Nie brakuje też przezabawnych przypadków redundancji, jak np.: "Melodia wydała się Randowi znajoma, zupełnie jakby skądś ją znał" (autentyczne zdanie z książki, lol).

Kadr z serialu Amazona. Pewnie będzie słaby w cholerę, ale jest wieloetniczna obsada, a przecież dziś tak naprawdę tylko to się liczy.

.......................................................


Czasem nie mam pojęcia, o co autorowi chodzi. Jest taka scena, jak Rand wędruje nocą przez las, patrzy w niebo i widzi tam jakieś stworzenie. Najpierw myśli, że to nietoperz, ale potem orientuje się, że jest o wiele za duże jak na gacka. W jaki sposób dochodzi do tego wniosku? Bo kształt owego stworzenia jest za duży w porównaniu z tarczą księżyca - nietoperz byłby mniejszy. Gdzie tu jest w ogóle sens? Rand, to tak nie działa. Nie możesz porównywać nietoperza z księżycem! To, czy wyda się mniejszy czy większy, zależy od tego, jak wysoko leci. Czy jest bliżej czy dalej od twoich oczu. Ale ocena Randa i jego rozumowanie okazuje się słuszne, bo najwyraźniej autor książki sam nie ogarniał, o co chodzi z perspektywą, i dla niego ta scena była sensowna.

Często też książka co innego mówi o świecie przedstawionym, a co innego pokazuje i to się w ogóle kupy nie trzyma. Na przykład niektóre dziewczęta potrafią posługiwać się magią i Moiraine mówi, że to jest super rzadka zdolność, taka naprawdę wyjątkowa, coraz mniej takich się rodzi i w ogóle. Kiedy Egwene i Nynaeve, dwie przyjaciółki Randa, obie obdarzone tą mocą (!), trafiają do tutejszego Hogwartu, poznają tam inną uzdolnioną, Elayne, która też zna Randa i mówi im: "Wiecie co, uczą się tu jeszcze dwie inne dziewczyny, które znają Randa". No i właśnie, posługiwanie się mocą to niby taka rzadka zdolność, tak się nam tu mówi, ale przypadkowo co druga dziewczyna, jaką Rand spotyka na swej drodze, ma tę zdolność, łącznie z jego dwoma przyjaciółkami, księżniczką, którą poznał w międzyczasie, i nawet jakąś dziewuchą, córką gospodarza z zapadłej wiochy, gdzie raz się zatrzymał, żeby za posiłek pomóc w pracach gospodarskich. Oczywiście można to wszystko wytłumaczyć Przeznaczeniem. Że skoro Rand jest Wybrańcem, to Przeznaczenie stawia mu na drodze samych niezwykłych ludzi. Ale to naciągane.

Albo inny przykład niezgodności między tym, co mi się w książce mówi, a co pokazuje. W "Kole czasu" odpowiednikiem orków są Trolloki (fajna nazwa w ogóle, taka oryginalna, zupełnie niepodobna do "trolli", no nie?). No i jest jedna scena, jak Rand przygląda się z ukrycia, jak maszerują Trolloki. Posłużę się cytatem: "Kiedy maszerowali obok niego, Rand doliczył się dwudziestu. Jaki śmiałek rzuciłby wyzwanie tylu Trollokom? Jaki odważny stawiłby czoła choć jednemu?" Uuu, groza, co nie? Niebezpieczni wrogowie, nawet jeden byłby zbyt potężnym przeciwnikiem. Ale wiecie, w czym tkwi problem? Otóż Randowi najwyraźniej się zapomniało, że w poprzednim rozdziale miał już okazję zmierzyć się z jednym z Trolloków. I wtedy to nasz Rand, po raz pierwszy w życiu trzymający miecz w ręku (!), zabił atakującego Trolloka jednym ciosem (!), samemu przy tym nie zostając nawet draśniętym. Normalnie, Rey Skywalker na pełnej.

Potem w Cairhien Rand widzi inscenizację walki z Trollokiem i myśli z goryczą: "Prawdziwe Trolloki nie giną tak łatwo". Tylko że właśnie giną. Bohaterowie mówią o nich, że ojej, jacy to niebezpieczni przeciwnicy, zupełnie jakby ich dotychczasowe doświadczenia nie nauczyły ich, że Trolloki to tak naprawdę leszcze padające od jednego ciosu (poziom orków u Jacksona, zwłaszcza tych z "Bitwy Pięciu Armii", gdzie orka można zabić kamykiem albo waląc mu z bańki i nawet dzieci nie mają problemu z ubijaniem orkowych siepaczy).

W książce jedną z cech Aes Sedai jest, że nie widać po nich wieku. Więc czemu do roli Moiraine w serialu wzięli Rosamund Pike? Wygląda okropnie staro, zdziwiłem się, że ma dopiero 42 lata. A potem okazało się, że Pike jest producentką. Cóż, to wyjaśnia jej angaż w tej roli.


Tak więc "Koło czasu" jest nie na moje siły. Ma ciekawy, bogaty świat, ale dla mnie świat powinien zajmować dalsze miejsce za bohaterami i fabułą. Wolałbym ciekawą historię i postacie, nawet jeśli miałaby być osadzona w typowym, nudnym fantasy-świecie z elfami i krasnoludami. Jeśli ma być coś za coś, to fabuła i bohaterowie to dla mnie ważniejsze kwestie niż "Wymyśliłem sobie świat z tysiącami lat historii, zróżnicowanymi kulturami, mitami i zwyczajami". Bo co z tego, że świat jest fajnie wymyślony, jeżeli NIE DZIEJE SIĘ W NIM NIC CIEKAWEGO?

Raczej nie będę brnął w to dalej. Jestem zmęczony. Zmęczony Randem i jego równie niedojrzałymi przyjaciółmi. Zmęczony karczmami i gospodami, pieśniami bardów, opowieściami o dawnych wiekach ("paczcie, jakie mamy bogate lore"). Naparzankami z Trollokami. Tym, że każda baba tutaj to zołza. Tym, że każda dziewczyna, jaką spotyka Rand, od razu robi się bezpośrednia i mówi mu, że uważa go za przystojnego (gdzie tu realizm? skąd to powodzenie? - gostek wprawdzie jest wyjątkowo wysoki, ale jest też rudy, więc to się chyba powinno niwelować). I tym, że w ogóle romanse są tu beznadziejne - najgorzej u Nyneave, której relacja z Lanem w ogóle nie jest nijak podbudowana, aż nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, laska na końcu pierwszej książki stwierdza, że go kocha. A druga część brnie w ten wątek wzięty z kosmosu, i przedstawia go jako jakąś prawdziwą wielką miłość. Co tu się odwaliło?

Niektórzy w necie twierdzą, że dopiero w czwartej części "Koło czasu" robi się dobre. Gdybym miał pewność, że wtedy rzeczywiście słaby cykl zmienia się w świetny, to bym jeszcze przemęczył tę kolejną tysiącstronicową księgę, by dobrnąć do tych fajnych rzeczy, które podobno są w czwartej. Ale z drugiej strony, według zdania wielu to już druga książka miała być całkiem spoko, a to się w moim przypadku nie sprawdziło. Zresztą są i tacy, którzy twierdzą, że dopiero trzy ostatnie książki, te napisane przez Sandersona, są świetne i nie sposób się od nich oderwać, no i że to takie znakomite zakończenie, że warto dla niego przebrnąć przez 11 słabych, 1000-stronicowych książek. Cóż, jeżeli na tym ma polegać dobra rozrywka, żeby przez, dajmy na to, pół roku katować się marną literaturą, by móc potem przez chwilę nacieszyć się dobrą, to... dziękuję, postoję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Z ARCHIWUM FILMWEBU: ZNOWU UKARZĘ WAS W IMIENIU KSIĘŻYCA! I JESZCZE RAZ! I JESZCZE! I JESZCZE! – o kontynuacjach „Sailor Moon”

  Wpis ukazał się na Filmwebie 16 lipca 2010 roku. Zakończenie serialu “Sailor Moon” jest z tego rodzaju, po których kontynuacja wcale nie w...