"Koło czasu" to monumentalny cykl fantasy, obejmujący czternaście tomów (większość z nich objętościowo przekracza 1000 stron). Seria powstawała przez ponad ćwierć wieku (pierwsza część ukazała się w 1990 roku, a ostatnia miała premierę dopiero w 2016). Ogrom pracy twórczej, trzeba przyznać. Autor, Robert Jordan, nie dożył momentu zwieńczenia swego cyklu - na podstawie pozostawionych przezeń notatek, tym zadaniem zajął się Brandon Sanderson i to on jest autorem trzech ostatnich książek cyklu.
Ponieważ to taka zachwalana seria, a dodatkowo właśnie premierę ma serial oparty na tym dziele (tutaj przynajmniej z tym poczekali, aż cykl książek zostanie skończony, nie to co ci od "Gry o tron"), wziąłem się do czytania. Okazało się, że to nie był dobry pomysł.
Poniżej moje przemyślenia, którymi podzieliłem się już wcześniej na pewnym znanym forum filmowym.
Ten tekst nie będzie recenzją całego cyklu, ponieważ nie udało mi się przez niego przebrnąć. A przecież wiele
sobie obiecywałem po "Kole czasu" i
wziąłem się za nie z prawdziwym entuzjazmem, bo to w końcu
jeden z najsłynniejszych cykli fantasy, nie brakuje wręcz głosów,
że lepsze od Tolkiena itp. Po przeczytaniu całej pierwszej części
i 3/4 drugiej (dalej naprawdę nie dam już rady) słowo, którym
najlepiej mógłbym opisać te książki, to "męczące".
Czytając
pierwszą część, "Oko świata", nie mogłem wyjść ze zdziwienia, jakie to słabe
i schematyczne. To miał być jeden z najlepszych cykli fantasy, a
czyta się to jak jakiegoś nieszczęsnego "Eragona" czy
inne takie odtwórcze barachło dla małolatów. Wymęczyłem się
konkretnie, ale i tak sięgnąłem po drugą część, bo w
internetach ludzie piszą, że pierwsza jest jeszcze nie do końca udana, ale
w drugiej to już ho ho, paaanie, "Koło czasu" się
rozkręca i rozwija skrzydła. Cóż... "Wielkie polowanie"
jest rzeczywiście trochę lepsze niż "Oko świata", ale z
naciskiem na "trochę". Za mało. Nie wciągnęło mnie, co
poradzę.
Nie
przeszkadza mi, że mało się dzieje. Nic nie mam przeciwko wolnemu
tempu w książkach. Przeczytałem niedawno całego "Moby Dicka" (poszukajcie recenzji na blogu) i była to dla mnie całkiem niezła lektura, a przecież tam tylko
płyną i polują na wieloryby, a 80% książki to dygresje. Sęk w
tym, że te dygresje były dla mnie ciekawe i napisane stylem, który
jakoś mnie przykuwał do lektury. I od innych książek też nie
wymagam koniecznie szybkiej akcji. Opowieść może być nieśpieszna,
ale niech będzie ciekawa! Niech "Koło czasu" toczy się
wolno, ale niech się toczy! Niech da mi coś, cokolwiek! Ciekawe
postacie, interesujące relacje, jakieś, nie wiem, intrygi. Coś po
prostu! Tymczasem mam wrażenie, że "Koło czasu" wymaga
od czytelnika dużo cierpliwości, wytrwałości, zaangażowania i
skupienia (mnogość nazw miejsc i postaci do zapamiętania), ale ta cierpliwość,
wytrwałość, zaangażowanie i skupienie nie są wynagradzane. I o
to się wszystko rozbija.
W
"Kole czasu" pojawiają się czasem zalążki czegoś
ciekawego (Synowie Światłości, wewnętrzne intrygi Aes Sedai), ale
właśnie - to tylko zalążki, a większość tych dwóch pierwszych
książek to jednak historia prostolinijna, schematyczna, bez
twistów. Ot, jest sobie Wybraniec, który musi stawić czoła
tutejszemu odpowiednikowi Saurona (nazywa się Shai'Tan, subtelne jak
cholera). Wszystko jest zbudowane z ogranych klisz, bez żadnej
zabawy tymi schematami.
Ludzie
piszą w necie, że kiedy powstawało "Koło czasu", to te klisze wcale jeszcze nie były kliszami. Że teraz to tak odbieramy, ale w
tamtych czasach to były świeże motywy. Uważajcie, bo uwierzę.
Jak się czyta takie komentarze, można by pomyśleć, że te książki
mają ze sto lat. Ale nie, "Koło czasu" zaczęło być
wydawane w latach 90-tych. Jestem pewien, że w tym okresie takie
schematy związane z Wybrańcami i mrocznymi istotami, którym muszą
oni stawić czoła, były już oklepane. Na litość, przecież nawet
"Diuna" przeprowadza pewną dekonstrukcję motywu Wybrańca,
a powstała ćwierć wieku wcześniej.
Uprzedzając ewentualne zarzuty: tak, ja również napisałem kiedyś książkę o Wybrańcu, który musi stawić czoła mrocznej istocie (możecie ją obczaić
tutaj). I nawet nosi ona tytuł "Wybraniec", no bardziej banalnie już się nie dało. Ale ja przynajmniej starałem się ugryźć temat od innej strony - to nie Wybraniec był głównym bohaterem, był tylko postacią, wokół której kręciły się losy innych postaci, muszących jakoś się ustosunkować do jego i jego przeznaczenia.
Zresztą
"Koło..." bezwstydnie zrzyna z "Władcy Pierścieni",
więc nie mówcie mi, że autor próbował stworzyć coś świeżego
i nowatorskiego. Przyjaciele z sielskiej, wiejskiej miejscowości
muszą opuścić swój przytulny dom, bo polują na nich Czarni
Jeźdźcy (tak, naprawdę). W wyprawie prowadzi ich postać obdarzona
mocą magiczną (Moiraine zamiast Gandalfa), a o ich bezpieczeństwo
dba Arago... znaczy, Lan, tajemniczy Strażnik o zagadkowej
przeszłości, który ostatecznie okazuje się być - no nigdy nie
zgadniecie - dziedzicem tronu. Nawet niektóre imiona są z Tolkiena
(Hurin, Thorin, Dain).
No ale dobra, nie każdy autor musi na nowo wynajdować (nomen omen) koło -
niech sobie będzie schematycznie, byle te klisze były podane w
ciekawy sposób. Dajcie mi wyrazistych bohaterów i epickie przygody,
a obiecuję, że nie będę narzekał na wtórność. Ale nie -
bohaterowie to zrzędliwe i niezbyt bystre dzieciaki (przy czym
wszystkie baby to zołzy), a przygody polegają na tym, że wędrują
od jednej karczmy do drugiej, od miasta do miasta, przez lasy i
bezdroża, uciekając przed Nazgu... znaczy Myrddraalami i innymi
sługami zła. Poważnie, ciągle albo uciekają albo siedzą w
karczmach. Pobyt w karczmie w samym tylko pierwszym tomie jest
opisany z siedem czy osiem razy. Miałem wrażenie, jakby książka
się zapętliła (zwłaszcza, że prawie każdy karczmarz wygląda tu
tak samo - gruby, zażywny, łysiejący).
Fabuła
"Oka świata" jest taka: bohaterowie idą z punktu A do B,
uciekając przed wrogami, aż w pewnym momencie (nie docierając
nawet do celu swojej podróży, trwającej jakieś 800 stron) uznają,
że starczy tego uciekania, teraz pójdziemy prosto do tego głównego
złego i spuścimy mu łomot. No i rzeczywiście idą i spuszczają
mu łomot, bo główny bohater, Rand, odpala swoje supermoce, o
których wcześniej nie wiedział, że je ma. "Wielkie
polowanie" z kolei wygląda tak, że bohaterowie znowu błąkają
się po lasach i łażą od karczmy do karczmy, ale tym razem w
poszukiwaniu skradzionego McGuffina, którego muszą odzyskać. Czy
im się uda? Nie wiem, bo utknąłem w 3/4 książki. Zakładam, że Rand, który jest nierozgarnięty jak
przedszkolak, ale wszystko mu zawsze wychodzi, bo jest w końcu Wybrańcem i takie
tam, w końcu odzyska mityczny Róg Valere (a Selene niechybnie okaże
się być tą Lanfear, o której wcześniej była mowa - czekam na
ten szokujący twist, od kiedy tylko się pojawiła), ale w sumie mam
to gdzieś. Nie obchodzi mnie, co się stanie z tymi wszystkimi
ludźmi. Są nudni i nawet w sumie nie przeżywają przygód, tylko
pałętają się po lasach i karczmach.

Jasne,
nie każda książka musi mieć złożoną, wielopoziomową fabułę,
ale przywykłem do tego, że książki oparte na prostych schematach
są z reguły krótsze. Cóż, takie rzeczy to nie w "Kole
czasu" - tutaj każda część musi mieć co najmniej 1000 stron
(i fabułę, którą spokojnie można by zmieścić na 200-stu). Za
długie to jak na tak prostą historię. Owszem, kilka razy miałem
wrażenie, że fabuła zacznie się rozkręcać, ale zaraz potem na
powrót popadała w marazm.
.........................................................
Jeszcze
wam powiem, że te książki są słabo napisane. Nie, naprawdę, nie
twierdzę tak tylko dlatego, żeby je skrytykować po całości.
Serio uważam, że to słaba pisanina - wygląda jakby autorem był
nastolatek o bogatej wyobraźni, ale niedopracowanym warsztacie. Ale
nie wiem, czy to wina Jordana, może to tylko polskie tłumaczenie
jest skopane. Grunt, że pełno w nim szkolnych błędów, których
nawet początkujący pisarze powinni się wystrzegać. Powtarzanie
tych samych słów w bliskim sąsiedztwie jest tak nagminne jakby
autor (albo tłumaczka) nigdy nie słyszał o czymś takim jak
synonimy. Nie brakuje też przezabawnych przypadków redundancji, jak
np.: "Melodia wydała się Randowi znajoma, zupełnie jakby
skądś ją znał" (autentyczne zdanie z książki,
lol).
 |
Kadr z serialu Amazona. Pewnie będzie słaby w cholerę, ale jest wieloetniczna obsada, a przecież dziś tak naprawdę tylko to się liczy. |
.......................................................
Czasem
nie mam pojęcia, o co autorowi chodzi. Jest taka scena, jak Rand
wędruje nocą przez las, patrzy w niebo i widzi tam jakieś
stworzenie. Najpierw myśli, że to nietoperz, ale potem orientuje
się, że jest o wiele za duże jak na gacka. W jaki sposób dochodzi
do tego wniosku? Bo kształt owego stworzenia jest za duży w
porównaniu z tarczą księżyca - nietoperz byłby mniejszy. Gdzie
tu jest w ogóle sens? Rand, to tak nie działa. Nie możesz
porównywać nietoperza z księżycem! To, czy wyda się mniejszy czy
większy, zależy od tego, jak wysoko leci. Czy jest bliżej czy
dalej od twoich oczu. Ale ocena Randa i jego rozumowanie okazuje się
słuszne, bo najwyraźniej autor książki sam nie ogarniał, o co
chodzi z perspektywą, i dla niego ta scena była sensowna.
Często
też książka co innego mówi o świecie przedstawionym, a co innego
pokazuje i to się w ogóle kupy nie trzyma. Na przykład niektóre
dziewczęta potrafią posługiwać się magią i Moiraine mówi, że
to jest super rzadka zdolność, taka naprawdę wyjątkowa, coraz
mniej takich się rodzi i w ogóle. Kiedy Egwene i Nynaeve, dwie
przyjaciółki Randa, obie obdarzone tą mocą (!), trafiają do
tutejszego Hogwartu, poznają tam inną uzdolnioną, Elayne, która
też zna Randa i mówi im: "Wiecie co, uczą się tu jeszcze dwie
inne dziewczyny, które znają Randa". No i właśnie,
posługiwanie się mocą to niby taka rzadka zdolność, tak się nam
tu mówi, ale przypadkowo co druga dziewczyna, jaką Rand spotyka na
swej drodze, ma tę zdolność, łącznie z jego dwoma
przyjaciółkami, księżniczką, którą poznał w międzyczasie, i
nawet jakąś dziewuchą, córką gospodarza z zapadłej wiochy,
gdzie raz się zatrzymał, żeby za posiłek pomóc w pracach
gospodarskich. Oczywiście można to wszystko wytłumaczyć
Przeznaczeniem. Że skoro Rand jest Wybrańcem, to Przeznaczenie
stawia mu na drodze samych niezwykłych ludzi. Ale to
naciągane.
Albo
inny przykład niezgodności między tym, co mi się w książce
mówi, a co pokazuje. W "Kole czasu" odpowiednikiem orków
są Trolloki (fajna nazwa w ogóle, taka oryginalna, zupełnie
niepodobna do "trolli", no nie?). No i jest jedna scena,
jak Rand przygląda się z ukrycia, jak maszerują Trolloki. Posłużę
się cytatem: "Kiedy maszerowali obok niego, Rand doliczył się
dwudziestu. Jaki śmiałek rzuciłby wyzwanie tylu Trollokom? Jaki
odważny stawiłby czoła choć jednemu?" Uuu, groza, co nie?
Niebezpieczni wrogowie, nawet jeden byłby zbyt potężnym
przeciwnikiem. Ale wiecie, w czym tkwi problem? Otóż Randowi
najwyraźniej się zapomniało, że w poprzednim rozdziale miał już
okazję zmierzyć się z jednym z Trolloków. I wtedy to nasz Rand,
po raz pierwszy w życiu trzymający miecz w ręku (!), zabił
atakującego Trolloka jednym ciosem (!), samemu przy tym nie zostając
nawet draśniętym. Normalnie, Rey Skywalker na pełnej.
Potem
w Cairhien Rand widzi inscenizację walki z Trollokiem i myśli z
goryczą: "Prawdziwe Trolloki nie giną tak łatwo". Tylko
że właśnie giną. Bohaterowie mówią o nich, że ojej, jacy to
niebezpieczni przeciwnicy, zupełnie jakby ich dotychczasowe
doświadczenia nie nauczyły ich, że Trolloki to tak naprawdę
leszcze padające od jednego ciosu (poziom orków u Jacksona,
zwłaszcza tych z "Bitwy Pięciu Armii", gdzie orka można
zabić kamykiem albo waląc mu z bańki i nawet dzieci nie mają
problemu z ubijaniem orkowych siepaczy).
 |
W książce jedną z cech Aes Sedai jest, że nie widać po nich wieku. Więc czemu do roli Moiraine w serialu wzięli Rosamund Pike? Wygląda okropnie staro, zdziwiłem się, że ma dopiero 42 lata. A potem okazało się, że Pike jest producentką. Cóż, to wyjaśnia jej angaż w tej roli. |
Tak
więc "Koło czasu" jest nie na moje siły. Ma ciekawy,
bogaty świat, ale dla mnie świat powinien zajmować dalsze miejsce
za bohaterami i fabułą. Wolałbym ciekawą historię i postacie,
nawet jeśli miałaby być osadzona w typowym, nudnym fantasy-świecie
z elfami i krasnoludami. Jeśli ma być coś za coś, to fabuła i
bohaterowie to dla mnie ważniejsze kwestie niż "Wymyśliłem
sobie świat z tysiącami lat historii, zróżnicowanymi kulturami,
mitami i zwyczajami". Bo co z tego, że świat jest fajnie
wymyślony, jeżeli NIE DZIEJE SIĘ W NIM NIC CIEKAWEGO?
Raczej
nie będę brnął w to dalej. Jestem zmęczony. Zmęczony Randem i
jego równie niedojrzałymi przyjaciółmi. Zmęczony karczmami i
gospodami, pieśniami bardów, opowieściami o dawnych wiekach
("paczcie, jakie mamy bogate lore"). Naparzankami z
Trollokami. Tym, że każda baba tutaj to zołza. Tym, że każda
dziewczyna, jaką spotyka Rand, od razu robi się bezpośrednia i
mówi mu, że uważa go za przystojnego (gdzie tu realizm? skąd to
powodzenie? - gostek wprawdzie jest wyjątkowo wysoki, ale jest też
rudy, więc to się chyba powinno niwelować). I tym, że w ogóle
romanse są tu beznadziejne - najgorzej u Nyneave, której relacja z
Lanem w ogóle nie jest nijak podbudowana, aż nagle, ni z gruchy, ni
z pietruchy, laska na końcu pierwszej książki stwierdza, że go
kocha. A druga część brnie w ten wątek wzięty z kosmosu, i
przedstawia go jako jakąś prawdziwą wielką miłość.
Co tu się odwaliło?
Niektórzy
w necie twierdzą, że dopiero w czwartej części "Koło czasu"
robi się dobre. Gdybym miał pewność, że wtedy rzeczywiście
słaby cykl zmienia się w świetny, to bym jeszcze przemęczył tę
kolejną tysiącstronicową księgę, by dobrnąć do tych fajnych
rzeczy, które podobno są w czwartej. Ale z drugiej strony, według
zdania wielu to już druga książka miała być całkiem spoko, a to
się w moim przypadku nie sprawdziło. Zresztą są i tacy, którzy
twierdzą, że dopiero trzy ostatnie książki, te napisane przez
Sandersona, są świetne i nie sposób się od nich oderwać, no i że
to takie znakomite zakończenie, że warto dla niego przebrnąć
przez 11 słabych, 1000-stronicowych książek. Cóż, jeżeli na tym
ma polegać dobra rozrywka, żeby przez, dajmy na to, pół roku
katować się marną literaturą, by móc potem przez chwilę
nacieszyć się dobrą, to... dziękuję, postoję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz