Tekst opublikowałem na Filmwebie 6 lipca 2010 roku.
Hm,
lato w pełni, pogoda dopisuje, mundial się kończy, kandydat na
prezydenta, com na niego głosował, oczywiście przegrał –
wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że nadeszła
odpowiednia pora, by narobić sobie obciachu na cały Filmweb i
napisać coś o... uwaga, uwaga... “Czarodziejce z Księżyca”.
Tak,
dobrze przeczytaliście. Będzie o najsłynniejszej, kultowej serii
anime, czyli o “Sailor Moon” (bo jednak wolę ten tytuł, niż
polski, który jest dość niewydarzony). Powiecie, że to kicz i
tandeta? “Co ten Al_Jarid? Nie ma już o czym pisać? Za długo był
na słońcu i teraz wkleja na bloga swoje wrażenia z serialu
rysunkowego dla dziewczyn?!” [Bo tak to się jakoś ustaliło, że
historie o dziewczynach są dla dziewczyn, a te o facetach są dla
wszystkich] “Niedługo pewnie będzie pisał o Power Rangers”. Tu
być może prychniecie i, straciwszy do mnie resztki szacunku i
sympatii, pogrążycie mojego bloga w mrokach niepamięci.
Jednak,
jakby to rzec... no bo właściwie... eee... no, ten blog jest mój,
więc mogę pisać o czym mi się podoba. Choćby nawet o kucykach
Pony albo o Barbie :)
No
więc przede wszystkim uspokajam - nie jestem fanatycznym
wielbicielem "Czarodziejki...". To znaczy, żeby nie wprowadzać was w błąd - uwielbiam ten serial, jasne? Ale nigdy nie kolekcjonowałem
żadnych gadżetów, ani niczego w tym rodzaju. Nie dopadła mnie
czarodziejkowa mania (zresztą moje zainteresowanie filmami raczej
nigdy nie wykraczało poza same filmy - twórcy gadżetów, figurek,
kart z pokemonami i Bóg wie czego jeszcze nie dostali ode mnie ani
grosza).
Jakby
nie patrzeć i bez względu na to, jak bardzo można by wyśmiać
wiele rzeczy w “Sailor Moon”, anime to osiągnęło jednak swego
czasu olbrzymi sukces, trudno porównywalny z innymi japońskimi
produkcjami, może więc warto się przyjrzeć bliżej temu
fenomenowi? Wszak to serial-legenda! Większość osób w Polsce,
nawet jeśli nie ma pojęcia, czym jest anime, słyszało z pewnością
o “Czarodziejce z Księżyca”.
Do
niedawna wspomnienie o tym serialu wywoływało u mnie
głównie nostalgię za czasami dzieciństwa (choć kreskówka ta raczej
nie jest skierowana do dzieci), nostalgię za
złotymi latami dziewięćdziesiątymi, kiedy to oglądało się w
telewizji wszystko, co tylko było rysunkowe, bez względu na to,
jaka by to nie była tandeta i syf. Poprzez mgłę wspomnień anime
to wywoływało dość ciepłe uczucia – wiecie, niby coś
kiczowatego, czemu jednak wiele się wybacza, bo to część dobrego
okresu w waszym życiu.
Tak
się jednak składa, że miałem niedawno okazję obejrzeć ten
serial ponownie (tak, odważyłem się na to i to dość chętnie,
ale nie mówcie tego moim znajomym ze studiów - oni nawet i bez tego mnie nie lubią). I okazało się, że mój odbiór jest... lepszy niż w dzieciństwie. Poważnie, nie spodziewałem się tego, ale "Sailor Moon" po latach przypadła mi do gustu bardziej niż za dzieciaka. Choć to rzecz specyficzna i na parę spraw trzeba przymknąć oko, by się dobrze bawić. O tym poniżej.
SAILOR
MOON
[Uwaga,
To recenzja “Sailor Moon”. Nie żadnego “Sailor Moon R” ani
“S” ani “Super S” ani “Sailor Stars”. Po prostu “Sailor
Moon” bez żadnej dodatkowej literki czy dopisku w tytule.]
O
czym to w ogóle jest? Wszyscy właściwie wiedzą (chyba że nigdy
nie oglądali, bo za duża siara), ale dla zasady...
Bohaterką
jest Tsukino Usagi (trzymajmy się japońskiego szyku, gdy idzie o imiona i nazwiska), dziewczę tyleż żywiołowe, co niezdarne i
płaczliwe. Historia zaczyna się, gdy tajemniczy gadający kot
uświadamia jej, iż jest ona Sailor Moon, wojowniczką o miłość i
sprawiedliwość. Od tej pory Usagi, mimo swej niezaradności
życiowej i wrodzonego tchórzostwa, będzie musiała bronić
mieszkańców Tokio przed złymi siłami, których źródłem jest
tajemnicze Królestwo Ciemności. Będzie też musiała pogodzić
nową rolę z życiem zwykłej dziewczyny i uczennicy. Po jakimś
czasie pojawią się też inne wojowniczki-sailorki, które będą
wspierać Usagi. Ot, zdałoby się, opowieść superbohaterska jakich
wiele. Przejdźmy zatem może do ważniejszego zagadnienia – jak
się to ogląda? I czy w ogóle da się to jeszcze oglądać w Roku
Pańskim 2010?
...
Może
zacznę od tego, że z dzisiejszej perspektywy dużo bardziej rzucają
się w oczy mankamenty tego serialu, wszelkie jego śmieszności i
niedociągnięcia. Człowiek już nie przechodzi nad nimi tak łatwo
do porządku dziennego, co może być problemem, bo po prostu trzeba
je wszystkie zbagatelizować i wybaczyć, by nie skreślić tego
anime już na samym wstępie.
Tak
więc z początku jestem zmuszony “Sailor Moon” solidnie wyśmiać
i sponiewierać. Za śmieszne, marynarskie mundurki wojowniczek
(wybaczcie, fani sailorek, jeśli jeszcze gdzieś tam istniejecie),
za ich krótkie spódniczki i niepraktyczne buty, które jakimś
cudem nie przeszkadzają im podczas walki (nieodłączne szpilki Rei
lepiej sprawdzają się w biegu, skakaniu i rozdawaniu kopniaków,
niż obuwie sportowe). Za ich obowiązkowe okrzyki przy każdej
przemianie czy zaklęciu. Za to, że w każdym odcinku musi być
zapychacz w postaci całej sekwencji owych przemian i zaklęć, jakby
naprawdę to było niezbędne (“Dziewczyny będą się przemieniać
w wojowniczki? Świetnie, skoczę zaparzyć herbatę.” “Już
jestem z powrotem! Co?! Nadal się przemieniają?!”). Clark Kent
wchodził do budki telefonicznej i sekundę później wychodził już
jako Superman. Może nie było to bardzo efektowne, ale przynajmniej
nie wymagało od widza tyle cierpliwości, ile potrzeba, by co
odcinek oglądać identyczne sceny przemian i ataków (“Po co mi to
znowu pokazujecie?!! Już to znam na pamięć! Arrrghh!”). Skoro
już o tym mowa, to chciałbym niniejszym pogratulować kultury
wrogom ludzkości, okrutnym i bezwzględnym potworom z Królestwa
Ciemności, które zawsze uprzejmie czekają, aż bohaterki dokończą
przemianę czy atak, zamiast wykorzystać ten niekrótki czas na
swoją korzyść.
I
jeszcze dołożę “Sailor Moon” za umowność posuniętą do
granic przesady. Wiecie, o czym mowa? Myślę, że tak, jeśli kiedyś
widzieliście choć jeden odcinek. Oto naszych bohaterek, gdy
przemienią się już w wojowniczki, nikt nie jest w stanie
rozpoznać. Nawet najbliższa przyjaciółka nie rozpozna w Sailor
Moon swojej koleżanki. Warto wspomnieć, że dziewczyny jako
wojowniczki nie noszą żadnych masek czy czegoś w tym stylu (oprócz
Sailor V, ale ta też później rezygnuje z tego elementu stroju).
Czemu nikt nie może ich rozpoznać? Wspomniany już Clark Kent miał
przynajmniej okulary. Gdy je zdejmował, stawał się nie do
poznania. Wojowniczki z “Sailor Moon” zmieniają tylko ubranie i
osiągają ten sam efekt. Czy zatem Usagi i pozostałe bohaterki w
swoim życiu codziennym zawsze muszą chodzić w tych samych
ciuchach, bo inaczej nawet rodzina ich nie pozna? A może to po prostu działa sailorkowa magia? Chyba najlepiej przyjąć takie założenie.
I
jeszcze zadrwię z ograniczenia i zawężenia świata tego serialu.
Królestwo Ciemności niby zagraża całemu światu, tak? Ale jego
działalność ogranicza się tylko do... Tokio (choć siedziba
Królestwa znajduje się daleeeko poza Japonią). Wojowniczki
księżycowego królestwa Silver Millenium po reinkarnacji
(przychodzą ponownie na świat, tym razem jako Ziemianki) dziwnym
zrządzeniem losu WSZYSTKIE mieszkają w Tokio. Siedem Demonów
zostaje umieszczonych w ludzkich ciałach i zesłanych na ziemię,
czyli... tak, czyli do Tokio. Wszystkie siedem, pewnie żeby w razie
czego łatwiej było je odnaleźć. Po co ma się to wszystko
rozłazić po całym świecie, skoro mamy Tokio i tam możemy trzymać
wszystkie demony i sailorki. Walcząc o ocalenie całej Ziemi przed
Królestwem Ciemności, nasze bohaterki nie przekraczają nawet
granicy swojego miasta. Wizja świata ukazana w tym anime jest zatem
do bólu tokiocentryczna :)
Mógłbym
jeszcze ewentualnie przyczepić się do wyglądu postaci, ale to
akurat nie wina twórców, a konwencji, która obowiązuje w anime.
Chodzi o to, że bohaterki niby są Japonkami, ale wszystkie są
właściwie białe. Ulice Tokio zostały zapełnione Europejczykami –
szatynami i blondynami o wielkich oczach i ogólnie zupełnie
nie-wschodnich facjatach. To też kwestia umowności i większość
osób (zwłaszcza rozmiłowanych w anime i oswojonych z nimi – a to
nie ja) nie odczuje żadnej konsternacji, widząc w roli głównej
blondwłosą, niebieskooką Japonkę. Taki jest styl japońskich kreskówek. Dziwny i
zastanawiający, ale ogólnie przyjęty. Japończycy chyba po prostu nie lubią samych siebie.
OBSZERNA
DYGRESJA – lepiej nie czytać, bo po co
Czasem
ten styl rysownictwa wręcz psuje mi odbiór filmu, jak w “Code
Geass”, gdzie japońscy rebelianci walczą z Imperium Brytyjskim.
Główny bohater jest Brytyjczykiem, ale przewodzi rebelii. Twarz
skrywa za maską. Kiedy jego podkomendni dowiadują się, kim
naprawdę jest ich przywódca, dochodzą do prostego wniosku: “Aha,
Brytyjczyk. To dlatego nosił maskę. Żebyśmy się nie kapli”.
Ale
jak, pytam się, mogliby rozpoznać w nim Brytyjczyka, skoro, zgodnie
z zasadą anime, Japończycy i Europejczycy wyglądają tu tak
samo?
Zastanawiam
się, skąd wzięła się taka konwencja rysownictwa, i czy ci ludzie
mają jakieś kompleksy względem białych? Czy to autorasizm?
Cóż,
im to pewnie nawet w najmniejszym stopniu nie przeszkadza, ale ja
czułbym się dziwnie, oglądając np. animację o bitwie pod
Grunwaldem, w której wszyscy Polacy byliby Murzynami (Zawisza Czarny
może by jeszcze pasował, ale reszta?).
KONIEC
DYGRESJI – jednak przeczytaliście? Jesteście nadgorliwi.
Sama
animacja też pozostawia trochę do życzenia, choć akurat, o dziwo,
mimo swej archaiczności (a może, paradoksalnie, dzięki niej) jest
całkiem miła dla oka. Nieczęsto rusza się tu naraz więcej niż
jedna postać z tych ujętych w kadrze; zdarza się też okazyjnie,
że ze sceny na scenę twarz lub ciało jakiejś postaci ulega
dziwnej deformacji (np. Yuichiro w jednym ujęciu gruby, w drugim
szczupły, i tak na przemian), ale generalnie ta niedzisiejszość i
niedopracowanie mają swój urok. Zwłaszcza w dobie animacji
komputerowej miło ogląda się coś, w czym widać wielogodzinną
pracę rysowników.
...
Takie są mankamenty i najlepiej przymknąć na to wszystko oko i potraktować jako
umowność filmu animowanego. Tym bardziej że, gdy już przejdziemy
do porządku dziennego nad tymi wszystkimi rzeczami, które mogą
wywołać u nas drwiący śmiech lub politowanie, okaże się, że
“Sailor Moon” wciąż, mimo upływu tylu lat, potrafi naprawdę
wciągnąć i dostarczyć bardzo dobrej rozrywki. A i wspomniane niedoskonałości można potraktować z sympatią.
Fabuła
nie jest jakoś specjalnie skomplikowana. Mamy niby jakieś
zawiłości, które odsłaniają się w miarę upływu kolejnych
odcinków (Srebrny Kryształ, Srebrne Milenium, reinkarnacja
wojowniczek etc.), ale intryga nie należy do pogmatwanych i bogatych
w niespodzianki. A jednak coś w tym serialu może zaskoczyć – to,
że za każdym razem, gdy mamy wrażenie, że lada chwila popadnie on
w schematyzm, twórcy zręcznie i konsekwentnie tego
unikają.
Początkowe
odcinki to dość zabawne perypetie Usagi, próbującej odnaleźć
się w nowej roli. Ot, mamy parę komediowych scen, a w międzyczasie
Królestwo Ciemności knuje coś złowieszczego, na koniec odcinka
dochodzi do starcia między Usagi a jakimś potworem i, choć niby z
Usy taka niezdara, maszkaron zawsze dostaje łomot. I mogłoby się
wydawać, że właśnie na tym już do końca będzie opierał się
ten serial. Ogląda się to fajnie, bo choć walki z reguły nie są
specjalnie ekscytujące (w większości przypadków potwory dają się
pokonać zbyt łatwo), to przykuwają do ekranu coraz to nowe
wpadki Usagi i jej przekomarzanki z Luną (owym wspomnianym gadającym
kotem) - mamy tu do czynienia z relacją mentor-uczeń, dość
ciekawą i wielowymiarową (Luna czasem bywa wyrozumiała dla
niezaradności i lekkomyślności swej uczennicy, ale czasem potrafi
też się zdenerwować i “pokazać pazur”). Zatem, jak już
napisałem, fajnie się to ogląda, ale czy chciałoby się przebrnąć
przez ten serial, gdyby wszystkie odcinki (a jest ich 46!) były
oparte na tym samym schemacie?
Na
szczęście, mimo że pewien schemat odcinka został mimo wszystko
zachowany niemal do końca (tzn. obowiązkowa walka z potworem), to
co i rusz twórcy dokładają do fabuły nowe elementy, nie
pozwalając serialowi na popadnięcie w stagnację, a widzowi na
nudę. Odcinki z samą Usagi i Luną mogą się podobać, ale gdy do
naszej bohaterki stopniowo zaczynają dołączać inne wojowniczki,
robi się jeszcze ciekawiej. Pojawia się coraz więcej bohaterek, a
to oznacza więcej interesujących osobowości i rozbudowanie relacji
wewnątrz ekipy sailorek. Nieśmiała Ami, która dopiero dzięki
walce ramię w ramię z pozostałymi dziewczynami odnajduje prawdziwą
przyjaźń, czy zadziorna i pozornie oschła Makoto, którą dopiero
więź z Usagi wyrywa z tej “skorupy oziębłości”, to
niewątpliwie postacie zapadające w pamięć, jednak najciekawsza
jest zdecydowanie Rei, dziewczyna-medium. Wraz z jej pojawieniem się
serial nabiera nowej świeżości i energii.
Rei jest po prostu
porywcza, złośliwa i snobistyczna, a przy tym wszystkim... nie
umiem jej nie lubić. Jest serdeczną nieprzyjaciółką Usagi. To
konflikt na linii Usagi-Rei jest jednym z najważniejszych i
najlepszych wątków tego anime. Nieufność i wrogość (początkowo
jak najbardziej autentyczna, a później już tylko na pokaz), która
z czasem ustępuje miejsca wolno rodzącej się przyjaźni, w imię
której Rei zdolna będzie nawet wyrzec się własnego szczęścia
(bo będą też rywalkami w miłości, ale o tym jeszcze później
wspomnę). Czyż to nie ładny motyw? W dodatku wzbogacający serial
o akcenty zarówno silnie komediowe (np. wzajemne docinki bohaterek)
jak i mocno dramatyczne (głównie pod koniec).
Z
czwórki towarzyszek Usagi jedynie Minako wypada, trzeba to przyznać,
dość blado. Postać wprowadzona właściwie na kilka odcinków
przed finałem, na którą twórcy chyba nie mieli pomysłu.
Bohaterka o osobowości nieskonkretyzowanej, nawet nieco
schizofrenicznej – czasem jawi się jako najdojrzalsza z ekipy,
doświadczona wojowniczka, liderka wręcz – kiedy indziej pokazuje,
że, mimo rzekomego doświadczenia, nie potrafi poradzić sobie z
prawie żadnym przeciwnikiem. Dziwnie też wypada w scenach, w
których twórcy starali się nadać jej rys komediowy. Jest w tym
jakiś zgrzyt. To do niej nie pasuje. Widać, że to “na
siłę”.
...
Mamy
więc ciekawe postacie i to jest w moim odczuciu dużo ważniejsze
niż nieskomplikowane w gruncie rzeczy i mało zaskakujące walki z
kolejnymi potworami. Na szczęście zresztą fabuła oferuje znacznie
więcej niż tylko pojedynki ze sługusami Mrocznego Królestwa.
Możemy na przykład śledzić wzajemne relacje postaci, nie tylko
wewnątrz grupy naszych bohaterek (co daje dużo frajdy), ale też
ich wrogów – słudzy zła są postaciami zindywidualizowanymi.
Mają różne metody działania, a także własne cele, dla
zrealizowania których są gotowi knuć spiski przeciw swoim
towarzyszom.
Mamy
także intrygę, która, choć nie wybitna, to jednak nie nuży, a
zatem poszukiwanie Srebrnego Kryształu i Księżniczki, kolejne
przebudzanie Siedmiu Demonów itp. Właściwie ciągle fabuła
przesuwa się do przodu.
Mamy
też bardzo dobry wątek miłości między jednym z “tych złych”
a najlepszą przyjaciółką Usagi (wątek, który wprawdzie zaczyna
się nieco sztucznie, jednak w miarę jego rozwoju robi się coraz
lepiej). W ogóle tych wątków romansowych trochę tu jest, bo mamy
i dzieje rodzącego się uczucia między Ami a młodym jasnowidzem -
jednocześnie jednym z Siedmiu Demonów (nie może być przecież
zbyt pospolicie). Mamy Makoto i Minako, z których każda przeżyła
nieszczęśliwą miłość, kładącą się cieniem na ich obecnym
życiu...
Mamy
wreszcie dokuczliwego i ogólnie z pozoru dość nieprzyjemnego typa,
Mamoru, który wiedzie podwójne życie - czasem przemienia się w
Tuxedo, sprzymierzeńca sailorek (tak, jeszcze jeden superhero - ale
ten przynajmniej nosi maskę jak należy!). Niczego potem nie
pamięta, żadna ze stron jego osobowości nie wie o istnieniu tej
drugiej. Żeby jeszcze bardziej zagmatwać, Usagi zaczyna łączyć
uczucie z Tuxedo, podczas gdy Rei romansuje z Mamoru. Kręcą więc
tak naprawdę z tym samym facetem, nie zdając sobie z tego sprawy (a
i on sam oczywiście nie wie, że wdał się w romans z obiema). Mamy
tu więc oryginalny trójkąt... do czasu aż pojawi się zadurzony w
Rei Yuichiro (bardzo ładny wątek, swoją drogą) – wtedy zrobi
się właściwie czworokąt :)
W
dodatku Mamoru, skoro już o nim mowa, to postać o tyle ciekawie
pomyślana, że w walce sailorek z Królestwem Ciemności przeskakuje
z jednej strony barykady na drugą. Raz jest po stronie naszych
bohaterek, kiedy indziej po stronie ich wrogów, a bywa i tak, że
jest po swojej własnej stronie, a przeciwko całej reszcie (może
brzmi to niezbyt sensownie, ale zapewniam, że wszystkie te zmiany są
logiczne i dobrze umotywowane).
Zatem
dzieje się tu rzeczywiście sporo. To nie jest jeden z tych seriali,
w których nie ma znaczenia w jakiej kolejności obejrzymy
poszczególne odcinki. W “Sailor Moon” jest naprawdę dużo
rozmaitych wątków, które możemy śledzić i niemal każdy odcinek
posuwa któryś z nich do przodu.
...
Tym
co jeszcze stanowi o sile tego anime, jest umiejętne żonglowanie
tonacjami – sposób, w jaki twórcy się w nich poruszają, w
jednej chwili serwując nam czystą komedię (nie, humor nie jest
inteligentny i wysublimowany, ale co z tego, skoro często wprost powala na podłogę?), by za moment wejść w sferę dramatyzmu czy
wręcz niekiedy tragizmu. Są tu sceny, w których wprost nie sposób
zachować powagi, ale są i takie, które porażają nas dramatem (wątek Naru i Nephrite, czy choćby, co tu dużo gadać,
cały finał).
...
Serial
dostarcza zatem wielu emocji (bo i rozkładającego na łopatki
humoru co niemiara, a i wzruszyć się gdzieniegdzie można), co
gwarantuje naprawdę świetną rozrywkę, choć naturalnie nie
wszystko się jednak udało i nie każdy element “Sailor Moon”
tkwi we właściwym miejscu. Zatem jeszcze co nieco o minusach...
-
Trochę źle rozłożono akcenty i tak na przykład wątek wzajemnej
przyjaźni wojowniczek, który pod koniec staje się najważniejszy i
ukazany zostaje jako przewodni dla serialu, wcześniej jest trochę
za mało wyeksponowany (są oczywiście odcinki, które się na nim
koncentrują, ale większość skupia się na samej Usagi, a
pozostałe sailorki zjawiają się ewentualnie na końcową walkę).
Szkolna przyjaciółka Usagi, Naru, otrzymała, zdaje się, więcej
czasu ekranowego niż niektóre z wojowniczek, co było w moim
odczuciu błędem (zwłaszcza Minako na tym ucierpiała, ale tak
naprawdę każdej z bohaterek przydałoby się w tym anime trochę
więcej uwagi twórców – jest dobrze, ale mogło być jeszcze
lepiej).
-
Nie zawsze też dobrze wypada psychologia postaci. O Minako już się
rozpisywałem, ale również Rei trochę ucierpiała. Nie, nie, jej
postać jest świetna, wielowymiarowa i dopracowana, ale... dopiero
od drugiego odcinka, w którym występuje. Samo wprowadzenie tej
bohaterki bowiem niezbyt się udało. Rei jest na początku chwilami
wybuchowa, ale przeważnie dziwnie łagodna i stłamszona, przez co
jej złośliwości (np. pokazanie Usagi języka) wypadają
nienaturalnie i zdają się do niej nie pasować. Całe szczęście
już następny odcinek nadrabia błędy poprzedniego, ukazując
postać Rei już bardziej konsekwentną i dopracowaną
psychologicznie.
- Niektóre
wątki wydają się zbędne dla całości. Na przykład całe to
zamieszanie z Siedmioma Demonami. Wydawało się, że będą potężną
bronią Królestwa Ciemności, a tymczasem rozeszło się po
kościach. Albo ten kawałek, gdy Usagi podstępem, udając skłóconą
z pozostałymi sailorkami, chce dostać się do siedziby Królestwa
Ciemności. Zapowiada się ciekawie, a potem nic z tego nie wynika i
w ostatecznym rozrachunku cały ten motyw nie wnosi do fabuły
właściwie niczego. I po co to było? Tylko po to, żeby przez jakiś
czas miało się co dziać? (Ok, można potraktować ten wątek jako pretekst do głębszego ukazania relacji Usagi i Rei)
-
Niektóre momenty, mające być w założeniu małymi kulminacjami,
wypadają wręcz słabo i nie angażują emocjonalnie. Np. walka z
Jadeite na lotnisku jest jakaś niezbyt porywająca, jak na kończącą
pewien etap serialu.
...
Lepiej
wyszły wątki pozostałych generałów Królestwa Ciemności
(zwłaszcza Nephrite), no a sam finał serialu to już po prostu
nieustanne napięcie i wzruszenie. Wiele można w “Sailor Moon”
wyśmiać i skrytykować, ale w finałowych scenach to anime osiąga
wielkość :)
[Za
czasów mego dzieciństwa niestety nie mogłem tego finału
podziwiać, bo Polsat nie wyemitował bodajże dwóch ostatnich
odcinków. Oficjalnie taką po prostu dostali wybrakowaną kopię,
ale plota głosi, że nie puścili tego ze względu na zbyt duże
natężenie przemocy.]
...
No
dobrze. To jak właściwie zapatruję się na “Sailor Moon”?
Pewne wątki i elementy tego serialu zostały poprowadzone bardzo
dobrze, wręcz wyśmienicie, inne niestety nieco zaprzepaszczono, ale
to i tak nie psuje niezwykle pozytywnego wrażenia, jakie, o dziwo,
mam po obejrzeniu całości. Czy polecam? Jak najbardziej! I
wystawiam kultowemu anime ocenę 9/10. Trochę zapewne zawyżoną,
ale cóż... Także nostalgia i sentyment do tego dzieła podnoszą
jego wartość w moich oczach i każą dać trochę więcej, niż
może by się sprawiedliwie należało (gdyby nie to, pewnie byłoby
8). Wiem, wiem, miałem podejść do tematu rzeczowo, nie oglądając
się na sentymenty, okazało się to jednak trudne. Można spojrzeć
na "Czarodziejkę..." krytycznie (i myślę, że w jakimś
stopniu mi się to udało), ale przy końcowej ocenie tego dzieła
trudno jednak nie ulec wpływowi czystej sympatii, jaką mam (mimo
wszystko) do tego serialu. Daję więc 9, no bo ostatecznie kto mi
zabroni? Odbiór i ocena filmu nie zależy tylko od suchej analizy
jego poszczególnych składników. Zależy też od tego, czy
oglądając go, czujemy “to coś”. A na mnie “Sailor Moon” w
dalszym ciągu działa.
PS. Oczywiście,
dla przypomnienia, anime “Sailor Moon” powstało w oparciu o
mangę pod tym samym tytułem autorstwa Naoko Takeuchi. Mangę,
której nie czytałem, nie mogę więc stwierdzić, na ile serial
jest jej wierny. Być może czepiam się twórców serialu niekiedy
bezpodstawnie, bo po prostu wiernie odtworzyli to, co było w mandze?
Nie wiem. Oceniam serial jako niezależne dzieło. Jeśli jakaś jego
zaleta lub mankament bierze się z wierności komiksowemu
oryginałowi, to trudno. Nie chce mi się tego wszystkiego
weryfikować :)
PPS. Rozpisałem
się szeroko na temat pierwszej serii, a są przecież jeszcze cztery
kontynuacje. Ale nic straconego. O nich będzie mój następny wpis
:)
Niemożliwe,
Czytelniku! Dobrnąłeś aż do końca tej recenzji? Chciało Ci się
to wszystko przeczytać?! Naprawdę nie masz ciekawszych zajęć?
:o
DOPISEK
z dnia 13 września 2012 roku
Obejrzałem
właśnie "Sailor Moon" po raz trzeci w całości (bo w
dzieciństwie, jak wiadomo, nie wszystkie odcinki na Polsacie
puścili, chamiska jedne) i w efekcie zmieniłem ocenę na 10/10.
Rzadko taką przyznaję, tylko kilku filmom wystawiłem taką
notę.
Przez
długi czas "Sailor Moon" miała u mnie ocenę 9/10, no bo
10/10 jest zarezerwowane dla arcydzieł, a w "Sailor Moon"
jest cała masa mankamentów. Teraz jednak myślę, że to anime jest
czymś jedynym w swoim rodzaju - niedoskonałym arcydziełem. No bo
owszem, fabuła prowadzona nieco niewprawnie, nierówno rozłożony
akcent na poszczególnych wątkach, niektóre momenty historii
opowiedziane jakoś bez zaangażowania i nijako (starcie z Jadeite na
lotnisku, wprowadzenie postaci Rei, przebudzenie Metalii) - więc do
doskonałości daleko temu serialowi.
Ale
pod względem emocji, które budzi (jak widać, nawet po wielokrotnym
obejrzeniu) jest czymś unikatowym i naprawdę niezwykłym. Daję
więc maksymalną notę, mimo wszystkich wad i niedociągnięć,
ponieważ to, co w "Sailor Moon" się udało, udało się
przewybitnie.
Zatem
dziesiątka! Za postacie (na czele z arcygenialnie skonstruowaną i
przedstawioną postacią Rei), za kultowe rewelacyjne sceny
komediowe, za nutę poezji i poruszającego tragizmu, za
naprawdę pięknie przedstawioną przyjaźń bohaterek (zwłaszcza
Usagi i Rei), za beztroskę przemieszaną z melancholią (wiele
momentów wywołuje u mnie smutek, lecz jest to... taki jakiś ładny
smutek), za te ostatnie odcinki, po tylu latach nadal wyciskające
łzy z oczu...
Za
nostalgię i za to, że "Sailor Moon" była ważną częścią
mojego dzieciństwa, a po latach jej klimat i magia nie tylko nie
przyblakły, lecz objawiły się w pełni.
Czy
arcydzieło to coś pozbawionego wad? Nie wiem jak dla was. Wiem, że
"Sailor Moon", mimo wielu wad, muszę uznać za arcydzieło
z racji emocji, które wywołuje. Wciąż bawi, ale i porusza kiedy
trzeba i myślę, że będę wracał do Usagi i jej przyjaciółek
już do końca życia. A cóż można nazwać arcydziełem, jeśli
nie serial, do którego po pewnym czasie zawsze się wraca i chłonie
całą duszą?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz