środa, 8 grudnia 2021

Z ARCHIWUM FILMWEBU: Ukarzę was w imieniu Księżyca!

Tekst opublikowałem na Filmwebie 6 lipca 2010 roku.


Hm, lato w pełni, pogoda dopisuje, mundial się kończy, kandydat na prezydenta, com na niego głosował, oczywiście przegrał – wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że nadeszła odpowiednia pora, by narobić sobie obciachu na cały Filmweb i napisać coś o... uwaga, uwaga... “Czarodziejce z Księżyca”.



Tak, dobrze przeczytaliście. Będzie o najsłynniejszej, kultowej serii anime, czyli o “Sailor Moon” (bo jednak wolę ten tytuł, niż polski, który jest dość niewydarzony). Powiecie, że to kicz i tandeta? “Co ten Al_Jarid? Nie ma już o czym pisać? Za długo był na słońcu i teraz wkleja na bloga swoje wrażenia z serialu rysunkowego dla dziewczyn?!” [Bo tak to się jakoś ustaliło, że historie o dziewczynach są dla dziewczyn, a te o facetach są dla wszystkich] “Niedługo pewnie będzie pisał o Power Rangers”. Tu być może prychniecie i, straciwszy do mnie resztki szacunku i sympatii, pogrążycie mojego bloga w mrokach niepamięci. 
Jednak, jakby to rzec... no bo właściwie... eee... no, ten blog jest mój, więc mogę pisać o czym mi się podoba. Choćby nawet o kucykach Pony albo o Barbie :) 

No więc przede wszystkim uspokajam - nie jestem fanatycznym wielbicielem "Czarodziejki...". To znaczy, żeby nie wprowadzać was w błąd - uwielbiam ten serial, jasne? Ale nigdy nie kolekcjonowałem żadnych gadżetów, ani niczego w tym rodzaju. Nie dopadła mnie czarodziejkowa mania (zresztą moje zainteresowanie filmami raczej nigdy nie wykraczało poza same filmy - twórcy gadżetów, figurek, kart z pokemonami i Bóg wie czego jeszcze nie dostali ode mnie ani grosza). 
Jakby nie patrzeć i bez względu na to, jak bardzo można by wyśmiać wiele rzeczy w “Sailor Moon”, anime to osiągnęło jednak swego czasu olbrzymi sukces, trudno porównywalny z innymi japońskimi produkcjami, może więc warto się przyjrzeć bliżej temu fenomenowi? Wszak to serial-legenda! Większość osób w Polsce, nawet jeśli nie ma pojęcia, czym jest anime, słyszało z pewnością o “Czarodziejce z Księżyca”.

Do niedawna wspomnienie o tym serialu wywoływało u mnie głównie nostalgię za czasami dzieciństwa (choć kreskówka ta raczej nie jest skierowana do dzieci), nostalgię za złotymi latami dziewięćdziesiątymi, kiedy to oglądało się w telewizji wszystko, co tylko było rysunkowe, bez względu na to, jaka by to nie była tandeta i syf. Poprzez mgłę wspomnień anime to wywoływało dość ciepłe uczucia – wiecie, niby coś kiczowatego, czemu jednak wiele się wybacza, bo to część dobrego okresu w waszym życiu. 

Tak się jednak składa, że miałem niedawno okazję obejrzeć ten serial ponownie (tak, odważyłem się na to i to dość chętnie, ale nie mówcie tego moim znajomym ze studiów - oni nawet i bez tego mnie nie lubią). I okazało się, że mój odbiór jest... lepszy niż w dzieciństwie. Poważnie, nie spodziewałem się tego, ale "Sailor Moon" po latach przypadła mi do gustu bardziej niż za dzieciaka. Choć to rzecz specyficzna i na parę spraw trzeba przymknąć oko, by się dobrze bawić. O tym poniżej.





SAILOR MOON 

[Uwaga, To recenzja “Sailor Moon”. Nie żadnego “Sailor Moon R” ani “S” ani “Super S” ani “Sailor Stars”. Po prostu “Sailor Moon” bez żadnej dodatkowej literki czy dopisku w tytule.] 


O czym to w ogóle jest? Wszyscy właściwie wiedzą (chyba że nigdy nie oglądali, bo za duża siara), ale dla zasady... 
Bohaterką jest Tsukino Usagi (trzymajmy się japońskiego szyku, gdy idzie o imiona i nazwiska), dziewczę tyleż żywiołowe, co niezdarne i płaczliwe. Historia zaczyna się, gdy tajemniczy gadający kot uświadamia jej, iż jest ona Sailor Moon, wojowniczką o miłość i sprawiedliwość. Od tej pory Usagi, mimo swej niezaradności życiowej i wrodzonego tchórzostwa, będzie musiała bronić mieszkańców Tokio przed złymi siłami, których źródłem jest tajemnicze Królestwo Ciemności. Będzie też musiała pogodzić nową rolę z życiem zwykłej dziewczyny i uczennicy. Po jakimś czasie pojawią się też inne wojowniczki-sailorki, które będą wspierać Usagi. Ot, zdałoby się, opowieść superbohaterska jakich wiele. Przejdźmy zatem może do ważniejszego zagadnienia – jak się to ogląda? I czy w ogóle da się to jeszcze oglądać w Roku Pańskim 2010? 
... 
Może zacznę od tego, że z dzisiejszej perspektywy dużo bardziej rzucają się w oczy mankamenty tego serialu, wszelkie jego śmieszności i niedociągnięcia. Człowiek już nie przechodzi nad nimi tak łatwo do porządku dziennego, co może być problemem, bo po prostu trzeba je wszystkie zbagatelizować i wybaczyć, by nie skreślić tego anime już na samym wstępie. 

Tak więc z początku jestem zmuszony “Sailor Moon” solidnie wyśmiać i sponiewierać. Za śmieszne, marynarskie mundurki wojowniczek (wybaczcie, fani sailorek, jeśli jeszcze gdzieś tam istniejecie), za ich krótkie spódniczki i niepraktyczne buty, które jakimś cudem nie przeszkadzają im podczas walki (nieodłączne szpilki Rei lepiej sprawdzają się w biegu, skakaniu i rozdawaniu kopniaków, niż obuwie sportowe). Za ich obowiązkowe okrzyki przy każdej przemianie czy zaklęciu. Za to, że w każdym odcinku musi być zapychacz w postaci całej sekwencji owych przemian i zaklęć, jakby naprawdę to było niezbędne (“Dziewczyny będą się przemieniać w wojowniczki? Świetnie, skoczę zaparzyć herbatę.” “Już jestem z powrotem! Co?! Nadal się przemieniają?!”). Clark Kent wchodził do budki telefonicznej i sekundę później wychodził już jako Superman. Może nie było to bardzo efektowne, ale przynajmniej nie wymagało od widza tyle cierpliwości, ile potrzeba, by co odcinek oglądać identyczne sceny przemian i ataków (“Po co mi to znowu pokazujecie?!! Już to znam na pamięć! Arrrghh!”). Skoro już o tym mowa, to chciałbym niniejszym pogratulować kultury wrogom ludzkości, okrutnym i bezwzględnym potworom z Królestwa Ciemności, które zawsze uprzejmie czekają, aż bohaterki dokończą przemianę czy atak, zamiast wykorzystać ten niekrótki czas na swoją korzyść. 

I jeszcze dołożę “Sailor Moon” za umowność posuniętą do granic przesady. Wiecie, o czym mowa? Myślę, że tak, jeśli kiedyś widzieliście choć jeden odcinek. Oto naszych bohaterek, gdy przemienią się już w wojowniczki, nikt nie jest w stanie rozpoznać. Nawet najbliższa przyjaciółka nie rozpozna w Sailor Moon swojej koleżanki. Warto wspomnieć, że dziewczyny jako wojowniczki nie noszą żadnych masek czy czegoś w tym stylu (oprócz Sailor V, ale ta też później rezygnuje z tego elementu stroju). Czemu nikt nie może ich rozpoznać? Wspomniany już Clark Kent miał przynajmniej okulary. Gdy je zdejmował, stawał się nie do poznania. Wojowniczki z “Sailor Moon” zmieniają tylko ubranie i osiągają ten sam efekt. Czy zatem Usagi i pozostałe bohaterki w swoim życiu codziennym zawsze muszą chodzić w tych samych ciuchach, bo inaczej nawet rodzina ich nie pozna? A może to po prostu działa sailorkowa magia? Chyba najlepiej przyjąć takie założenie.

I jeszcze zadrwię z ograniczenia i zawężenia świata tego serialu. Królestwo Ciemności niby zagraża całemu światu, tak? Ale jego działalność ogranicza się tylko do... Tokio (choć siedziba Królestwa znajduje się daleeeko poza Japonią). Wojowniczki księżycowego królestwa Silver Millenium po reinkarnacji (przychodzą ponownie na świat, tym razem jako Ziemianki) dziwnym zrządzeniem losu WSZYSTKIE mieszkają w Tokio. Siedem Demonów zostaje umieszczonych w ludzkich ciałach i zesłanych na ziemię, czyli... tak, czyli do Tokio. Wszystkie siedem, pewnie żeby w razie czego łatwiej było je odnaleźć. Po co ma się to wszystko rozłazić po całym świecie, skoro mamy Tokio i tam możemy trzymać wszystkie demony i sailorki. Walcząc o ocalenie całej Ziemi przed Królestwem Ciemności, nasze bohaterki nie przekraczają nawet granicy swojego miasta. Wizja świata ukazana w tym anime jest zatem do bólu tokiocentryczna :) 

Mógłbym jeszcze ewentualnie przyczepić się do wyglądu postaci, ale to akurat nie wina twórców, a konwencji, która obowiązuje w anime. Chodzi o to, że bohaterki niby są Japonkami, ale wszystkie są właściwie białe. Ulice Tokio zostały zapełnione Europejczykami – szatynami i blondynami o wielkich oczach i ogólnie zupełnie nie-wschodnich facjatach. To też kwestia umowności i większość osób (zwłaszcza rozmiłowanych w anime i oswojonych z nimi – a to nie ja) nie odczuje żadnej konsternacji, widząc w roli głównej blondwłosą, niebieskooką Japonkę. Taki jest styl japońskich kreskówek. Dziwny i zastanawiający, ale ogólnie przyjęty. Japończycy chyba po prostu nie lubią samych siebie.


OBSZERNA DYGRESJA – lepiej nie czytać, bo po co 
Czasem ten styl rysownictwa wręcz psuje mi odbiór filmu, jak w “Code Geass”, gdzie japońscy rebelianci walczą z Imperium Brytyjskim. Główny bohater jest Brytyjczykiem, ale przewodzi rebelii. Twarz skrywa za maską. Kiedy jego podkomendni dowiadują się, kim naprawdę jest ich przywódca, dochodzą do prostego wniosku: “Aha, Brytyjczyk. To dlatego nosił maskę. Żebyśmy się nie kapli”. 
Ale jak, pytam się, mogliby rozpoznać w nim Brytyjczyka, skoro, zgodnie z zasadą anime, Japończycy i Europejczycy wyglądają tu tak samo? 
Zastanawiam się, skąd wzięła się taka konwencja rysownictwa, i czy ci ludzie mają jakieś kompleksy względem białych? Czy to autorasizm? 
Cóż, im to pewnie nawet w najmniejszym stopniu nie przeszkadza, ale ja czułbym się dziwnie, oglądając np. animację o bitwie pod Grunwaldem, w której wszyscy Polacy byliby Murzynami (Zawisza Czarny może by jeszcze pasował, ale reszta?). 
KONIEC DYGRESJI – jednak przeczytaliście? Jesteście nadgorliwi. 


Sama animacja też pozostawia trochę do życzenia, choć akurat, o dziwo, mimo swej archaiczności (a może, paradoksalnie, dzięki niej) jest całkiem miła dla oka. Nieczęsto rusza się tu naraz więcej niż jedna postać z tych ujętych w kadrze; zdarza się też okazyjnie, że ze sceny na scenę twarz lub ciało jakiejś postaci ulega dziwnej deformacji (np. Yuichiro w jednym ujęciu gruby, w drugim szczupły, i tak na przemian), ale generalnie ta niedzisiejszość i niedopracowanie mają swój urok. Zwłaszcza w dobie animacji komputerowej miło ogląda się coś, w czym widać wielogodzinną pracę rysowników. 
... 

Takie są mankamenty i najlepiej przymknąć na to wszystko oko i potraktować jako umowność filmu animowanego. Tym bardziej że, gdy już przejdziemy do porządku dziennego nad tymi wszystkimi rzeczami, które mogą wywołać u nas drwiący śmiech lub politowanie, okaże się, że “Sailor Moon” wciąż, mimo upływu tylu lat, potrafi naprawdę wciągnąć i dostarczyć bardzo dobrej rozrywki. A i wspomniane niedoskonałości można potraktować z sympatią.

Fabuła nie jest jakoś specjalnie skomplikowana. Mamy niby jakieś zawiłości, które odsłaniają się w miarę upływu kolejnych odcinków (Srebrny Kryształ, Srebrne Milenium, reinkarnacja wojowniczek etc.), ale intryga nie należy do pogmatwanych i bogatych w niespodzianki. A jednak coś w tym serialu może zaskoczyć – to, że za każdym razem, gdy mamy wrażenie, że lada chwila popadnie on w schematyzm, twórcy zręcznie i konsekwentnie tego unikają. 

Początkowe odcinki to dość zabawne perypetie Usagi, próbującej odnaleźć się w nowej roli. Ot, mamy parę komediowych scen, a w międzyczasie Królestwo Ciemności knuje coś złowieszczego, na koniec odcinka dochodzi do starcia między Usagi a jakimś potworem i, choć niby z Usy taka niezdara, maszkaron zawsze dostaje łomot. I mogłoby się wydawać, że właśnie na tym już do końca będzie opierał się ten serial. Ogląda się to fajnie, bo choć walki z reguły nie są specjalnie ekscytujące (w większości przypadków potwory dają się pokonać zbyt łatwo), to przykuwają do ekranu coraz to nowe wpadki Usagi i jej przekomarzanki z Luną (owym wspomnianym gadającym kotem) - mamy tu do czynienia z relacją mentor-uczeń, dość ciekawą i wielowymiarową (Luna czasem bywa wyrozumiała dla niezaradności i lekkomyślności swej uczennicy, ale czasem potrafi też się zdenerwować i “pokazać pazur”). Zatem, jak już napisałem, fajnie się to ogląda, ale czy chciałoby się przebrnąć przez ten serial, gdyby wszystkie odcinki (a jest ich 46!) były oparte na tym samym schemacie? 



Na szczęście, mimo że pewien schemat odcinka został mimo wszystko zachowany niemal do końca (tzn. obowiązkowa walka z potworem), to co i rusz twórcy dokładają do fabuły nowe elementy, nie pozwalając serialowi na popadnięcie w stagnację, a widzowi na nudę. Odcinki z samą Usagi i Luną mogą się podobać, ale gdy do naszej bohaterki stopniowo zaczynają dołączać inne wojowniczki, robi się jeszcze ciekawiej. Pojawia się coraz więcej bohaterek, a to oznacza więcej interesujących osobowości i rozbudowanie relacji wewnątrz ekipy sailorek. Nieśmiała Ami, która dopiero dzięki walce ramię w ramię z pozostałymi dziewczynami odnajduje prawdziwą przyjaźń, czy zadziorna i pozornie oschła Makoto, którą dopiero więź z Usagi wyrywa z tej “skorupy oziębłości”, to niewątpliwie postacie zapadające w pamięć, jednak najciekawsza jest zdecydowanie Rei, dziewczyna-medium. Wraz z jej pojawieniem się serial nabiera nowej świeżości i energii.




Rei jest po prostu porywcza, złośliwa i snobistyczna, a przy tym wszystkim... nie umiem jej nie lubić. Jest serdeczną nieprzyjaciółką Usagi. To konflikt na linii Usagi-Rei jest jednym z najważniejszych i najlepszych wątków tego anime. Nieufność i wrogość (początkowo jak najbardziej autentyczna, a później już tylko na pokaz), która z czasem ustępuje miejsca wolno rodzącej się przyjaźni, w imię której Rei zdolna będzie nawet wyrzec się własnego szczęścia (bo będą też rywalkami w miłości, ale o tym jeszcze później wspomnę). Czyż to nie ładny motyw? W dodatku wzbogacający serial o akcenty zarówno silnie komediowe (np. wzajemne docinki bohaterek) jak i mocno dramatyczne (głównie pod koniec).




Z czwórki towarzyszek Usagi jedynie Minako wypada, trzeba to przyznać, dość blado. Postać wprowadzona właściwie na kilka odcinków przed finałem, na którą twórcy chyba nie mieli pomysłu. Bohaterka o osobowości nieskonkretyzowanej, nawet nieco schizofrenicznej – czasem jawi się jako najdojrzalsza z ekipy, doświadczona wojowniczka, liderka wręcz – kiedy indziej pokazuje, że, mimo rzekomego doświadczenia, nie potrafi poradzić sobie z prawie żadnym przeciwnikiem. Dziwnie też wypada w scenach, w których twórcy starali się nadać jej rys komediowy. Jest w tym jakiś zgrzyt. To do niej nie pasuje. Widać, że to “na siłę”. 
... 

Mamy więc ciekawe postacie i to jest w moim odczuciu dużo ważniejsze niż nieskomplikowane w gruncie rzeczy i mało zaskakujące walki z kolejnymi potworami. Na szczęście zresztą fabuła oferuje znacznie więcej niż tylko pojedynki ze sługusami Mrocznego Królestwa. Możemy na przykład śledzić wzajemne relacje postaci, nie tylko wewnątrz grupy naszych bohaterek (co daje dużo frajdy), ale też ich wrogów – słudzy zła są postaciami zindywidualizowanymi. Mają różne metody działania, a także własne cele, dla zrealizowania których są gotowi knuć spiski przeciw swoim towarzyszom. 

Mamy także intrygę, która, choć nie wybitna, to jednak nie nuży, a zatem poszukiwanie Srebrnego Kryształu i Księżniczki, kolejne przebudzanie Siedmiu Demonów itp. Właściwie ciągle fabuła przesuwa się do przodu. 

Mamy też bardzo dobry wątek miłości między jednym z “tych złych” a najlepszą przyjaciółką Usagi (wątek, który wprawdzie zaczyna się nieco sztucznie, jednak w miarę jego rozwoju robi się coraz lepiej). W ogóle tych wątków romansowych trochę tu jest, bo mamy i dzieje rodzącego się uczucia między Ami a młodym jasnowidzem - jednocześnie jednym z Siedmiu Demonów (nie może być przecież zbyt pospolicie). Mamy Makoto i Minako, z których każda przeżyła nieszczęśliwą miłość, kładącą się cieniem na ich obecnym życiu... 




Mamy wreszcie dokuczliwego i ogólnie z pozoru dość nieprzyjemnego typa, Mamoru, który wiedzie podwójne życie - czasem przemienia się w Tuxedo, sprzymierzeńca sailorek (tak, jeszcze jeden superhero - ale ten przynajmniej nosi maskę jak należy!). Niczego potem nie pamięta, żadna ze stron jego osobowości nie wie o istnieniu tej drugiej. Żeby jeszcze bardziej zagmatwać, Usagi zaczyna łączyć uczucie z Tuxedo, podczas gdy Rei romansuje z Mamoru. Kręcą więc tak naprawdę z tym samym facetem, nie zdając sobie z tego sprawy (a i on sam oczywiście nie wie, że wdał się w romans z obiema). Mamy tu więc oryginalny trójkąt... do czasu aż pojawi się zadurzony w Rei Yuichiro (bardzo ładny wątek, swoją drogą) – wtedy zrobi się właściwie czworokąt :) 
W dodatku Mamoru, skoro już o nim mowa, to postać o tyle ciekawie pomyślana, że w walce sailorek z Królestwem Ciemności przeskakuje z jednej strony barykady na drugą. Raz jest po stronie naszych bohaterek, kiedy indziej po stronie ich wrogów, a bywa i tak, że jest po swojej własnej stronie, a przeciwko całej reszcie (może brzmi to niezbyt sensownie, ale zapewniam, że wszystkie te zmiany są logiczne i dobrze umotywowane).


 

Zatem dzieje się tu rzeczywiście sporo. To nie jest jeden z tych seriali, w których nie ma znaczenia w jakiej kolejności obejrzymy poszczególne odcinki. W “Sailor Moon” jest naprawdę dużo rozmaitych wątków, które możemy śledzić i niemal każdy odcinek posuwa któryś z nich do przodu. 
... 

Tym co jeszcze stanowi o sile tego anime, jest umiejętne żonglowanie tonacjami – sposób, w jaki twórcy się w nich poruszają, w jednej chwili serwując nam czystą komedię (nie, humor nie jest inteligentny i wysublimowany, ale co z tego, skoro często wprost powala na podłogę?), by za moment wejść w sferę dramatyzmu czy wręcz niekiedy tragizmu. Są tu sceny, w których wprost nie sposób zachować powagi, ale są i takie, które porażają nas dramatem (wątek Naru i Nephrite, czy choćby, co tu dużo gadać, cały finał). 
... 

Serial dostarcza zatem wielu emocji (bo i rozkładającego na łopatki humoru co niemiara, a i wzruszyć się gdzieniegdzie można), co gwarantuje naprawdę świetną rozrywkę, choć naturalnie nie wszystko się jednak udało i nie każdy element “Sailor Moon” tkwi we właściwym miejscu. Zatem jeszcze co nieco o minusach... 

- Trochę źle rozłożono akcenty i tak na przykład wątek wzajemnej przyjaźni wojowniczek, który pod koniec staje się najważniejszy i ukazany zostaje jako przewodni dla serialu, wcześniej jest trochę za mało wyeksponowany (są oczywiście odcinki, które się na nim koncentrują, ale większość skupia się na samej Usagi, a pozostałe sailorki zjawiają się ewentualnie na końcową walkę). Szkolna przyjaciółka Usagi, Naru, otrzymała, zdaje się, więcej czasu ekranowego niż niektóre z wojowniczek, co było w moim odczuciu błędem (zwłaszcza Minako na tym ucierpiała, ale tak naprawdę każdej z bohaterek przydałoby się w tym anime trochę więcej uwagi twórców – jest dobrze, ale mogło być jeszcze lepiej). 

- Nie zawsze też dobrze wypada psychologia postaci. O Minako już się rozpisywałem, ale również Rei trochę ucierpiała. Nie, nie, jej postać jest świetna, wielowymiarowa i dopracowana, ale... dopiero od drugiego odcinka, w którym występuje. Samo wprowadzenie tej bohaterki bowiem niezbyt się udało. Rei jest na początku chwilami wybuchowa, ale przeważnie dziwnie łagodna i stłamszona, przez co jej złośliwości (np. pokazanie Usagi języka) wypadają nienaturalnie i zdają się do niej nie pasować. Całe szczęście już następny odcinek nadrabia błędy poprzedniego, ukazując postać Rei już bardziej konsekwentną i dopracowaną psychologicznie. 

- Niektóre wątki wydają się zbędne dla całości. Na przykład całe to zamieszanie z Siedmioma Demonami. Wydawało się, że będą potężną bronią Królestwa Ciemności, a tymczasem rozeszło się po kościach. Albo ten kawałek, gdy Usagi podstępem, udając skłóconą z pozostałymi sailorkami, chce dostać się do siedziby Królestwa Ciemności. Zapowiada się ciekawie, a potem nic z tego nie wynika i w ostatecznym rozrachunku cały ten motyw nie wnosi do fabuły właściwie niczego. I po co to było? Tylko po to, żeby przez jakiś czas miało się co dziać? (Ok, można potraktować ten wątek jako pretekst do głębszego ukazania relacji Usagi i Rei)

- Niektóre momenty, mające być w założeniu małymi kulminacjami, wypadają wręcz słabo i nie angażują emocjonalnie. Np. walka z Jadeite na lotnisku jest jakaś niezbyt porywająca, jak na kończącą pewien etap serialu. 
... 

Lepiej wyszły wątki pozostałych generałów Królestwa Ciemności (zwłaszcza Nephrite), no a sam finał serialu to już po prostu nieustanne napięcie i wzruszenie. Wiele można w “Sailor Moon” wyśmiać i skrytykować, ale w finałowych scenach to anime osiąga wielkość :) 

[Za czasów mego dzieciństwa niestety nie mogłem tego finału podziwiać, bo Polsat nie wyemitował bodajże dwóch ostatnich odcinków. Oficjalnie taką po prostu dostali wybrakowaną kopię, ale plota głosi, że nie puścili tego ze względu na zbyt duże natężenie przemocy.] 

... 

No dobrze. To jak właściwie zapatruję się na “Sailor Moon”? Pewne wątki i elementy tego serialu zostały poprowadzone bardzo dobrze, wręcz wyśmienicie, inne niestety nieco zaprzepaszczono, ale to i tak nie psuje niezwykle pozytywnego wrażenia, jakie, o dziwo, mam po obejrzeniu całości. Czy polecam? Jak najbardziej! I wystawiam kultowemu anime ocenę 9/10. Trochę zapewne zawyżoną, ale cóż... Także nostalgia i sentyment do tego dzieła podnoszą jego wartość w moich oczach i każą dać trochę więcej, niż może by się sprawiedliwie należało (gdyby nie to, pewnie byłoby 8). Wiem, wiem, miałem podejść do tematu rzeczowo, nie oglądając się na sentymenty, okazało się to jednak trudne. Można spojrzeć na "Czarodziejkę..." krytycznie (i myślę, że w jakimś stopniu mi się to udało), ale przy końcowej ocenie tego dzieła trudno jednak nie ulec wpływowi czystej sympatii, jaką mam (mimo wszystko) do tego serialu. Daję więc 9, no bo ostatecznie kto mi zabroni? Odbiór i ocena filmu nie zależy tylko od suchej analizy jego poszczególnych składników. Zależy też od tego, czy oglądając go, czujemy “to coś”. A na mnie “Sailor Moon” w dalszym ciągu działa. 


PS. Oczywiście, dla przypomnienia, anime “Sailor Moon” powstało w oparciu o mangę pod tym samym tytułem autorstwa Naoko Takeuchi. Mangę, której nie czytałem, nie mogę więc stwierdzić, na ile serial jest jej wierny. Być może czepiam się twórców serialu niekiedy bezpodstawnie, bo po prostu wiernie odtworzyli to, co było w mandze? Nie wiem. Oceniam serial jako niezależne dzieło. Jeśli jakaś jego zaleta lub mankament bierze się z wierności komiksowemu oryginałowi, to trudno. Nie chce mi się tego wszystkiego weryfikować :) 

PPS. Rozpisałem się szeroko na temat pierwszej serii, a są przecież jeszcze cztery kontynuacje. Ale nic straconego. O nich będzie mój następny wpis :) 

Niemożliwe, Czytelniku! Dobrnąłeś aż do końca tej recenzji? Chciało Ci się to wszystko przeczytać?! Naprawdę nie masz ciekawszych zajęć? :o 


DOPISEK z dnia 13 września 2012 roku 

Obejrzałem właśnie "Sailor Moon" po raz trzeci w całości (bo w dzieciństwie, jak wiadomo, nie wszystkie odcinki na Polsacie puścili, chamiska jedne) i w efekcie zmieniłem ocenę na 10/10. Rzadko taką przyznaję, tylko kilku filmom wystawiłem taką notę. 
Przez długi czas "Sailor Moon" miała u mnie ocenę 9/10, no bo 10/10 jest zarezerwowane dla arcydzieł, a w "Sailor Moon" jest cała masa mankamentów. Teraz jednak myślę, że to anime jest czymś jedynym w swoim rodzaju - niedoskonałym arcydziełem. No bo owszem, fabuła prowadzona nieco niewprawnie, nierówno rozłożony akcent na poszczególnych wątkach, niektóre momenty historii opowiedziane jakoś bez zaangażowania i nijako (starcie z Jadeite na lotnisku, wprowadzenie postaci Rei, przebudzenie Metalii) - więc do doskonałości daleko temu serialowi. 
Ale pod względem emocji, które budzi (jak widać, nawet po wielokrotnym obejrzeniu) jest czymś unikatowym i naprawdę niezwykłym. Daję więc maksymalną notę, mimo wszystkich wad i niedociągnięć, ponieważ to, co w "Sailor Moon" się udało, udało się przewybitnie. 
Zatem dziesiątka! Za postacie (na czele z arcygenialnie skonstruowaną i przedstawioną postacią Rei), za kultowe rewelacyjne sceny komediowe, za nutę poezji i poruszającego tragizmu, za naprawdę pięknie przedstawioną przyjaźń bohaterek (zwłaszcza Usagi i Rei), za beztroskę przemieszaną z melancholią (wiele momentów wywołuje u mnie smutek, lecz jest to... taki jakiś ładny smutek), za te ostatnie odcinki, po tylu latach nadal wyciskające łzy z oczu... 
Za nostalgię i za to, że "Sailor Moon" była ważną częścią mojego dzieciństwa, a po latach jej klimat i magia nie tylko nie przyblakły, lecz objawiły się w pełni. 
Czy arcydzieło to coś pozbawionego wad? Nie wiem jak dla was. Wiem, że "Sailor Moon", mimo wielu wad, muszę uznać za arcydzieło z racji emocji, które wywołuje. Wciąż bawi, ale i porusza kiedy trzeba i myślę, że będę wracał do Usagi i jej przyjaciółek już do końca życia. A cóż można nazwać arcydziełem, jeśli nie serial, do którego po pewnym czasie zawsze się wraca i chłonie całą duszą? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Z ARCHIWUM FILMWEBU: ZNOWU UKARZĘ WAS W IMIENIU KSIĘŻYCA! I JESZCZE RAZ! I JESZCZE! I JESZCZE! – o kontynuacjach „Sailor Moon”

  Wpis ukazał się na Filmwebie 16 lipca 2010 roku. Zakończenie serialu “Sailor Moon” jest z tego rodzaju, po których kontynuacja wcale nie w...