czwartek, 30 września 2021

Z ARCHIWUM FILMWEBU: Rasowe kino

Czy elfy mogą być czarne?

Zamiast wdawać się w rozwlekłe wywody, może tym razem po prostu krótko i zwięźle odpowiem na zadane w nagłówku pytanie. No więc, tak. Elfy mogą być czarne. Wiem, bo widziałem na własne oczy w "Wiedźminie".


Dobra, a teraz trochę bardziej na poważnie (= rozwlekłe wywody).

Spójrzmy na Tolkienowskie Śródziemie. Wszyscy są biali. 



Krótka dygresja: Fantasy ma swoje korzenie w baśniach. A akcja baśni dzieje się dawno, dawno temu, więc zwykle kojarzy się nam ze średniowieczem (no bo są królowie, królewny, rycerze i cały ten sztafaż). Fantasy to taka doroślejsza baśń, zwykle więc też rozgrywa się w klimatach przypominających europejskie średniowiecze. Europejskie, nie inne. Dlatego wszyscy są biali. Czarny albo żółty wsadzony w taki świat by po prostu nie pasował (czego dowodem właśnie "Wiedźmin"). 

Dobra, wracam do Śródziemia. W krainach, gdzie rozgrywa się akcja "Hobbita" i "Władcy Pierścieni", wszyscy są, jako się rzekło, biali. Ludzie, elfy, krasnoludy, hobbici. Ale w przypadku ludzi wiemy, że istnieją też inni. Wszak świat Tolkiena nie znajduje się w innym wymiarze. To stara, dobra Ziemia, tyle że w zamierzchłych epokach. Choć zatem wszyscy bohaterowie są biali, wiemy, że gdzieś indziej, poza obszarem opisanym w powieściach, sytuacja jest odmienna. Na przykład ludzie z Haradu (ci, co mają olifanty) mają ciemniejszą skórę. 

Jeśli chodzi o filmy, to we „Władcy Pierścieni” zachowano rasową jednolitość, co ma sens, bo bohaterowie przemierzają akurat „białe” rejony, a nie chociażby wspomniany Harad. W „Hobbicie” jednak Jackson z ekipą pojechali już po bandzie i zaserwowali nam Śródziemie w wersji multi-kulti. Wśród ludności Dale stoją więc sobie milcząco i niemrawo czarni i żółci. I pewnie zastanawiają się, w jaki sposób by tu zaznaczyć swoją obecność w tej historii, ale ponieważ materiał źródłowy nie daje im żadnej roli do odegrania, no to po prostu stoją jako element scenografii i nic nie mówią. Ważne, że są. Niestety zabrakło Indian i Papuasów – miejmy nadzieję, że Jackson naprawi to niedopatrzenie, jeśli weźmie się kiedyś za „Silmarillion”.




Dobra, ale zbaczam z tematu. Mówiłem o Śródziemiu w wersji literackiej. Rodzi się pytanie, czy, skoro ludzie mają tam różne rasy, to podobnie rzecz ma się z elfami, krasnoludami i hobbitami? Czy w tych rejonach Tolkienowskiego świata, gdzie, załóżmy, mieszkają Murzyni, znajdziemy też czarne elfy i niemniej czarnych krasnoludów? Kwestia tyleż interesująca, co dla czytelników Tolkiena zupełnie nieistotna. 

Magiczne, człekopodobne istoty w rodzaju syren, centaurów, elfów, wróżek i innych kojarzą nam się z rasą białą, bo wywodzą się przede wszystkim z europejskich mitów, legend i podań. Ale czy to, że rodowici Europejczycy są biali, oznacza, że również mityczne istoty, będące częścią ich kulturowego dziedzictwa, muszą takie być? To niewygodne założenie w dzisiejszym mega-hiper-ultra-poprawnym politycznie świecie, zwłaszcza dla Amerykanów. 

Otóż Amerykanie bardzo chętnie przenoszą wzorzec swojego społeczeństwa na kreowane przez siebie światy. Weźmy choćby odległą galaktykę "Gwiezdnych wojen". Mamy tam wiele odmian kosmicznych stworów, ale mamy też i ludzi, którzy odzwierciedlają rasowo sytuację w Stanach Zjednoczonych. Czyli biała większość i czarna mniejszość. Stąd oglądamy na ekranie głównie białych, a od czasu do czasu przemknie przed kamerą jakiś czarny (Lando Calrissian, Mace Windu, kapitan Panaka). Czemu odległa galaktyka i to dawno, dawno temu miałaby być pod tym względem kopią USA? Czemu nie zamieszkiwali jej sami biali (choć można by tak sądzić z „Nowej Nadziei”)? Albo sami czarni? Albo żółci? Albo czarna większość i biała mniejszość? Albo jakikolwiek jeszcze inny wariant? 

To samo filmowcy z USA próbują robić z postaciami fantastycznymi - przenosić na nie swój model składu rasowego społeczeństwa. Zatem wróżki w "Dzwoneczku" są w większości białe, ale trafiają się i czarne (nie jestem pewien, czy Mgiełka ma być w zamyśle azjatycką wróżką, ale jeśli tak, to dopiszcie do tego zdania „oraz żółte”). W filmie "Willow" duzi ludzie są wprawdzie tylko biali, ale Nelwyni to już biali + paru czarnych. W "Księciu Kaspianie" mamy kilku czarnych centaurów. W "Małej syrence" z 1989 syreny są wprawdzie wyłącznie białe, ale już w opartym na tym filmie serialu są w większości białe, a w mniejszości czarne. 

W "Piratach z Karaibów: Na nieznanych wodach" również pojawiają się syreny i oczywiście większość jest biała, ale są i ciemnoskóre. A może wszystkie powinny być białe? Nie pomyśleliście, filmowcy? Syreny to mitologia grecka, więc byłoby to sensowniejsze. Albo, skoro to karaibskie wody, można było zrobić syreny-Indianki. To byłoby nawet chyba jeszcze bardziej na miejscu. Ale nie, bo syreny w amerykańskim filmie muszą być taką samą mieszaniną, jak ludzie zamieszkujący ów kontynent obecnie. 

Wszelkie fantastyczne istoty otrzymują zatem od amerykańskich filmowców skład rasowy rodem z USA. Czemu nie mogą być, jeśli już nie białe (choć, jeszcze raz przypominam, to stwory wywodzące się z podań europejskich), to przynajmniej jednorasowe? Skoro w "Thorze" wrzucacie czarnego do panteonu nordyckich bogów, to znaczy, że waszym zdaniem nie muszą wcale wyglądać na Skandynawów. Czemu więc nie zrobicie ich wszystkich czarnych? Bo to by już była Afryka pełną gębą, a ma być USA, prawda? Czarni tylko w małych ilościach, powrzucani pomiędzy białych.

Gdzie się podziały Murzynki?

Murzynki nie istnieją. Takie wrażenie można odnieść, oglądając filmy z USA. Owszem, są tam niewiasty określane jako "czarne", ale to Mulatki lub nawet tylko ćwierć-Murzynki (na które też pewnie jest jakiś fachowy termin, ale komu by się chciało to sprawdzać...). Jakoś tak jest, że mianem "biały" określa się tylko kogoś białego w 100%, natomiast by być "czarnym" wystarczy mieć niewielką nawet domieszkę krwi afrykańskiej. Taki Obama na przykład, niby pierwszy czarny prezydent Stanów, tylko w gruncie rzeczy jakoś właśnie taki mało czarny. 

Tak więc niemal brak w amerykańskich produkcjach stuprocentowych Murzynek. Murzyni, a i owszem, ale Murzynki? Tych jakoś jest dużo mniej. Typowa filmowa afroamerykańska rodzina (lub nawet po prostu afrykańska jak w "Hotelu Rwanda") wygląda tak: stuprocentowy Murzyn, jego żona Mulatka, oraz dzieci: z reguły synowie w stu procentach afrykańscy i córki Mulatki. Gdyby sugerować się amerykańskimi filmami, można by dojść do wniosku, że afrykańskie geny dziedziczy się tylko w linii męskiej.

Na przykład rodzina Rogera z "Zabójczej broni". Syn równie ciemny jak ojciec, za to córka, Rianne, całkiem jasna. Czy choćby taki "Król rozrywki" z Jackmannem. Mamy tam rodzeństwo, które wykonuje akrobacje na trapezie. Brat jest stuprocentowym Murzynem, ale jego siostra jest grana przez Zendayę, która, bądźmy szczerzy, jest prawie biała. Tu jest to tym gorsze, że film porusza temat uprzedzeń rasowych, a ja podczas oglądania na siłę musiałem sobie przypominać, że Zendaya gra w tym filmie czarną dziewczynę, bo moje oczy tego po prostu nie widziały.



Myślę sobie, że twórcy filmów to po prostu w gruncie rzeczy rasistowskie dranie - do filmów wybierają aktorki pod względem ich urody, a ponieważ Murzynki ponoć niewielu osobom się podobają (nawet czarni wolą białe niewiasty, no nie?), dlatego role "czarnych" kobiet dostają zwykle "niezbyt czarne" aktorki, takie jak Halle Berry czy Beyonce. 

Twórcy czują presję, by zatrudnić jakieś "czarne" aktorki, bo poprawność polityczna i te sprawy, ale ponieważ "czarne" oznacza dla ogółu społeczeństwa nie tylko Murzynki, lecz też niewiasty z lekką tylko domieszką krwi afrykańskiej, to filmowcy wolą zatrudnić właśnie te drugie. Ze względów estetycznych. Bo jednak większość amerykańskich widzów to biali, więc bielsza bohaterka grająca czarną pewnie bardziej przypadnie im do gustu (zresztą czarnym też, jak już wspomniałem). To taki tani chwyt - udajemy, że zatrudniamy czarne aktorki, zatrudniając tak naprawdę te niezbyt czarne. I wszyscy myślą, że jesteśmy w porządku, bo danina dla politycznej poprawności została spłacona.

W ten sposób dla wrażenia estetycznego zakłamuje się rzeczywistość. Podobnie z indyjskich filmów można by wnioskować, że w Indiach mieszkają same dziewczyny o skórze jasnej jak u Europejek, a z polskich produkcji wychodzi, że w Polsce spotyka się dwa typy: brunetki i blondynki. Nikogo nie obchodzi, że najwięcej mamy w kraju tych o brązowych włosach (a przynajmniej ja tak to widzę, jak się rozejrzę wokół). Ponieważ w oczach społeczeństwa takie są właśnie "pospolite", dlatego niewiele ich możemy oglądać w polskich produkcjach. To, co rzadko spotykane, jest postrzegane jako piękniejsze, toteż brunetki i blondynki całą rzeszą zapełniają polskie filmy i seriale, spychając szatynki gdzieś na ubocze (a szkoda).

[A propo jeszcze tej urody czarnych dziewczyn - zanim ktoś na mnie wsiądzie, wyjaśnię, że nie pisałem tu o własnym guście estetycznym, tylko o ogólnym, jasne? Jeśli koniecznie chcecie wiedzieć, to nie, osobiście nie uważam, że czarne dziewczyny są brzydkie. Owszem, przyznaję, podobają mi się mniej niż białe i żółte (zwłaszcza żółte, bo one są zdecydowanie najładniejsze i tyle – weźcie i pogódźcie się z tym, ludzie). Ale to nie znaczy, że nie ma ładnych Murzynek. Tylko że one jakoś nie dostają głównych ról. Główne role dostają Mulatki - ot, żeby bardziej się wpasowały w gusta typowego widza. Natomiast te ładne "prawdziwe” czarne dziewczyny przemykają zwykle gdzieś w tle, jako statystki. I choć nikt może tego nie dostrzega, to może właśnie jest prawdziwy rasizm, a nie taki wydumany, jaki widzą tu i ówdzie bojownicy politycznej poprawności.

Zresztą nie mam wątpliwości, że liberalne, lewicowe Hollywood jest pod skórą rasistowskie. Samo upowszechnienie terminu "people of color" na określenie ludzi innych niż biali, jest przecież rasistowskie na wskroś (dzieli się tu ludzkość, nie wiedzieć czemu, na dwie kategorie: "biali" i "cała reszta"). Fakt, że ten termin jest stosowany właśnie przez środowiska uważające się za tolerancyjne i postępowe, wiele mówi o stanie dzisiejszego świata.] 

Jestem Amerykaninem! I to takim prawdziwym, a nie jakimś Indiańcem! 

Przed premierą "Księżniczki i żaby", której główną bohaterką miała być pierwsza czarnoskóra księżniczka Disneya, pojawiało się wokół tego filmu sporo kontrowersji. Głównie oczywiście były to najrozmaitsze wąty i wąciki czarnej społeczności USA. "Bohaterka nie może być wykorzystywaną do ciężkiej pracy biedną dziewczyną, bo to obraża czarnych!" (to rozumiem, że "Kopciuszek" obraża białych). "Zmieńcie imię głównej bohaterce, bo "Maddy" kojarzy się z "Mammy", a to było popularne imię dla Murzynek w czasach niewolnictwa!" "Przyciemnijcie księcia! Chcemy ciemniejszego! Książę nie może być w tej bajce biały! Czarna bohaterka nie może wiązać się z białym księciem - to niestosowne!" (A jakby ktoś odważył się powiedzieć, że biała bohaterka nie powinna wiązać się z czarnym, zaraz zostałby zwyzywany od rasistów).




Grunt, że tyle było tych pretensji i zamieszania, aż wreszcie udzielająca głównej bohaterce głosu Anika Noni Rose postanowiła uspokoić sytuację i pojednawczo stwierdziła, że "to nieistotne, czy bohaterka jest czarna czy biała. Ważne, że będzie to pierwsza amerykańska księżniczka w historii animacji Disneya". A mnie ogarnęła lekka konsternacja. Pierwsza amerykańska księżniczka Disneya? Pierwsza? A Pocahontas to skąd była? Z Singapuru?




No tak, tylko że Pocahontas była Indianką - rodowitą Amerykanką z dziada pradziada, więc to się nie liczy. Prawdziwą amerykańską księżniczką może być tylko Amerykanka przyszywana - afrykańskiego, europejskiego, czy jakiegokolwiek pochodzenia poza amerykańskim właśnie. No bo jak tu ma się społeczeństwo USA utożsamić z indiańską księżniczką, skoro składa się owo społeczeństwo nie z Amerykanów rdzennych, lecz właśnie przyszywanych - potomków przybyszów, którzy rodowitych mieszkańców tych ziem podbili i, w dużej mierze, wybili? Z punktu widzenia takiego kraju jak USA, czarna bohaterka "Księżniczki i żaby" rzeczywiście może być pierwszą prawdziwie amerykańską księżniczką, dla mnie ta sytuacja wygląda jednak co najmniej niezręcznie. 


Dziecko, nie oglądaj tych białasów! Co z ciebie wyrośnie?! 

Angelina Jolie powinna być bardzo zadowolona z tego, że powstał taki film jak "Księżniczka i żaba". Aktorka ta bowiem ubolewała swego czasu w jednym z wywiadów, że Disney nie ma w swoich filmach czarnych księżniczek, przez co biedna adoptowana córka Jolie nie ma odpowiednich wzorców osobowych. Że niby wszystkie dziewczynki chcą być księżniczkami, a jak tu czarna dziewczynka ma o tym marzyć, gdy wszystkie księżniczki z bajek są białe? (Ludzie z Disneya pewnie przeczytali gdzieś ten wywiad, a ponieważ Jolie to autorytet, zakasali szybko rękawy i wzięli się do roboty). 

Cóż, mogę Angelinie jedynie pogratulować tej refleksji. Tylko czemu np. biali chłopcy nie mają tego problemu, gdy bawią się w Indian? Czy kiedykolwiek któryś z nich stwierdził: "Nie, czekajcie, nie możemy bawić się w Indian. Jesteśmy biali. Nic na to nie poradzimy. To bariera nie do pokonania"? Jasne, że nie! Co dowodzi, że dzieci nie mają wcale takich wydumanych problemów, jak wyobraża sobie Jolie. 

W tym samym wywiadzie aktorka zaznaczyła też, że, właśnie ze względu na owe wzorce, zwraca baczną uwagę na to, jaki kolor skóry mają bohaterowie filmów, które oglądają jej wielokolorowe dzieci. Bo przecież muszą mieć z kim się identyfikować. Cóż za nadgorliwość! Czy Jolie naprawdę sądzi, że dziecko zwraca aż taką uwagę na przynależność rasową i etniczną bajkowych bohaterów? Dzieci nie patrzą na postacie tak powierzchownie jak Angelina. Jeśli jakaś biała postać spodoba się czarnemu dziecku jako wzór do naśladowania, dziecko to, przypuszczam, nie powie: "Ale zaraz... Przecież ja jestem czarny. To nie mogę być taki jak mój ulubiony bohater". 

Wyobrażacie sobie, jak by to wyglądało, gdyby ktoś z nas miał takie same poglądy jak Jolie? "Nie, Zosiu, nie pozwolę ci obejrzeć "Mulan"! Tam nie ma ani jednego białego bohatera! Nie będziesz się miała z kim utożsamić!"




Bez sensu? Oczywiście, że tak (zwłaszcza, że to prawdziwa zbrodnia, nie pozwolić komuś obejrzeć „Mulan”, bo film wszak wymiata)! Dzieci, jak już wspomniałem, nie myślą takimi kategoriami. Rasa bohatera to dla nich sprawa drugorzędna. "Mulan" jest dla nich, owszem, filmem o Azjatce, ale przede wszystkim o dziewczynie odważnej, poświęcającej się dla ojca, zdeterminowanej i nie poddającej się w drodze do celu. I jeśli będą chciały czerpać wzór z tej postaci, to rozsądnie, na zasadzie "Chcę być taka dzielna jak Mulan", a nie "Wiesz, mamo, jak dorosnę to też będę Azjatką jak Mulan, i będę miała takie skośne oczy". To oczywiste. Albo adoptowane dzieci Jolie mają jakieś inne, nieznane mi podejście do bajkowych bohaterów, albo po prostu mają nadgorliwą mamę, która ich postrzegania tych kwestii nie rozumie.

I żeby już na dobre rozstrzygnąć tę sprawę, dodam, że moim idolem za dziecka był Rafael z „Wojowniczych żółwi ninja”, a mimo to nigdy jakoś nie miałem doła z powodu, że nie jestem żółwiem.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Z ARCHIWUM FILMWEBU: ZNOWU UKARZĘ WAS W IMIENIU KSIĘŻYCA! I JESZCZE RAZ! I JESZCZE! I JESZCZE! – o kontynuacjach „Sailor Moon”

  Wpis ukazał się na Filmwebie 16 lipca 2010 roku. Zakończenie serialu “Sailor Moon” jest z tego rodzaju, po których kontynuacja wcale nie w...