piątek, 7 maja 2021

MOJE ULUBIONE: Igrzyska śmierci, W pierścieniu ognia, Kosogłos

Przeczytałem trzy razy od deski do deski. Niczego nie żałuję.

Ha! Przyznajcie się – myśleliście, że wszystkie moje ulubione książki będą miały sto lub kilkaset lat. A tu nie! Owszem, dwudziestopierwszowieczna literatura rzadko trafia mi do gustu. Zwykle to jest ona do bani. Już się na tym blogu zresztą pastwiłem nad niektórymi książkami z obecnego stulecia – konkretnie nad „Gwiezdnym wojownikiem” i „Mężczyznami, którzy nienawidzą kobiet” (a musicie mi przypomnieć, żebym kiedyś zmieszał tu z błotem „Eragona” i „Trylogię Czarnego Maga”, bo to też ścierwa rzadkiej urody).

Ale nawet wśród literatury XXI wieku znajdzie się czasem jakaś perełka. Dla mnie są nią właśnie „Igrzyska śmierci” Suzanne Collins, a właściwie cała trylogia – „Igrzyska śmierci”, „W pierścieniu ognia” i „Kosogłos”.

Jeśli ktoś ostatnią dekadę spędził w buddyjskim klasztorze, to pośpiesznie wyjaśnię, że są to książki opisujące ponurą przyszłość Stanów Zjednoczonych Ameryki, w której to Kapitol (stolica) rządzi podporządkowanymi mu dystryktami, bezlitośnie je wyzyskując, i co roku, by upamiętnić ich nieudaną rebelię i przypomnieć im, że mają nie podskakiwać, urządza Głodowe Igrzyska. Na taką imprezę wybieranych jest dwoje nastolatków z każdego dystryktu. Wszyscy ci młodzi uczestnicy wylądują na arenie, gdzie będą musieli nawzajem się zabijać, a także unikać różnych śmiercionośnych pułapek. Zwycięzca (czyli osoba, która zdoła przeżyć) może być tylko jeden.

Podobno to książka dla młodzieży. Tak ludzie mówią. Ja się tam nie znam. Jak ludzie wypowiadają się o literaturze sf, szczególnie o książkach postapokaliptycznych, to stawiają książki Collins nieco z boku, mówiąc (nie tymi konkretnie słowami, ale takie jest ich znaczenie): „No niby są jeszcze „Igrzyska śmierci”, ale to jest bardziej literatura młodzieżowa, więc się nie liczy”. Na własne uszy słyszałem takie wypowiedzi. Że skoro książka jest młodzieżowa, to nie powinno się jej stawiać w jednym szeregu z literaturą z prawdziwego zdarzenia.

Oczywiście teraz w zasadzie nie mówi się już o książkach, że są „młodzieżowe”. Teraz się mówi „literatura Young Adult”. Bo teraz wszystko się nazywa po angielsku, wtedy brzmi bardziej cool i trendy. Chociaż przyznam szczerze, że trochę mnie to myli. Czemu literatura młodzieżowa = Young Adult, skoro „Young Adults” to, jeśli się orientuję, określenie na ludzi w wieku 20-39 lat? Coś tu się nie zgrywa. Ale olać to.

Trudno mi kupić, że „Igrzyska śmierci” to literatura młodzieżowa. Ludzie się tu mordują na okrągło, sceny śmierci bywają naprawdę brutalne (na przykład jest jedna pułapka, która promieniem stapia jednej z postaci ciało aż do kości), bohaterowie padają trupem na lewo i prawo, a oprócz tego pojawiają się wątki na przykład alkoholizmu, narkomanii, a nawet wykorzystywania seksualnego. Również rebelia w tych książkach ukazana jest w sposób dojrzały i gorzki, odbiegający od romantycznych, ekscytujących obrazów, przewijających się w dziełach dla młodych odbiorców.

Powiecie, że to o niczym nie świadczy, bo również dla młodzieży można pisać w dorosły sposób? Jasne, to prawda. Ale czy wiecie, kto jeszcze lubi czytać książki napisane w dorosły sposób? Dorośli. Więc czemu za główną grupę odbiorców „Igrzysk śmierci” mamy uważać akurat młodzież? Czy dlatego, że bohaterowie są nastolatkami? Jest to jakiś wyznacznik. Ale w takim razie, czy „Stary człowiek i morze” to książka tylko dla seniorów? Czy „Mały Książę” to lektura przeznaczona dla dzieci z arystokratycznych rodów? A czy „Lassie, wróć” to powieść dla psów? A czy odbiorcą docelowym wiersza Brzechwy „Pomidor” są warzywa?

Wreszcie zwrócę jeszcze uwagę na fakt, że ja sam jestem czytelnikiem, który ma już swoje lata – młodzieżą to ja byłem gdzieś tak w środkowym plejstocenie. A mimo to przeczytałem trylogię Collins trzy razy od deski do deski (w przeciągu pięciu lat). Więc jeśli będziecie się upierać, że to literatura dla młodzieży, to poradzę wam, żebyście się odchrzanili.

............................................

Na podstawie „Igrzysk śmierci” powstały oczywiście filmy – aż cztery, bo oczywiście ostatnią część trzeba było rozbić na dwie. Jeżeli ich nie widzieliście, to nie oglądajcie. Przeczytajcie najpierw książki, dobrze wam radzę.

A jeżeli już widzieliście filmy, no to cóż, i tak przeczytajcie książki. To historia, która została znacznie lepiej podana w formie literackiej niż filmowej. Szkoda tylko, że już znacie fabułę i wiecie, jak się to wszystko potoczy. Trudno, sami jesteście sobie winni. Zawaliliście sprawę. No niestety.

Powiem wam na pocieszenie, że ja sam też zawaliłem. Nie tak stuprocentowo jak wy, wiadomo, ale w jednej trzeciej. W sensie, że najpierw widziałem pierwszy film, a dopiero potem przeczytałem książkową trylogię. Bo pierwszy film spodobał mi się na tyle, że uznałem, że muszę sięgnąć po książki. Tak więc treść pierwszej części miałem już zaspoilowaną (aczkolwiek i tak świetnie się czytało), ale przynajmniej dwie następne czytałem, nie wiedząc, co się wydarzy. Dzięki temu czekało mnie jeszcze sporo niespodzianek.

..................................

No dobra, ale co sprawiło, że przeczytałem całość aż trzykrotnie (i pewnie jeszcze kiedyś do niej wrócę)? Czemu trylogię Suzanne Collins czyta się tak znakomicie? Między innymi dzięki temu, że życie bohaterów stale wisi na włosku, tak więc napięcie nie opada. NIGDY.

Collins zastosowała tu rzadki typ narracji pierwszoosobowej w czasie teraźniejszym. Od tego czasu pojawił się on w różnych kiepskich imitacjach „Igrzysk...” (na przykład w badziewnej „Czerwonej królowej” Victorii Aveyard, przez którą nie dałem rady przebrnąć), ale dekadę temu to było jeszcze oryginalne zagranie. Zresztą nie o oryginalność chodzi, ale o to, że taki typ narracji pozwala wczuć się w wydarzenia i dobrze odczuć związane z nimi napięcie i dramatyzm.

Typowa książkowa narracja prowadzona w czasie przeszłym, nawet ta pierwszoosobowa, wydaje mi się jakby bardziej zdystansowana wobec opisywanych wrażeń. No wiecie, mamy na przykład bohatera, który opowiada o swoich losach. No i opisuje jakieś niebezpieczne zdarzenie, ale nie czuję tak tego zagrożenia, bo on to opowiada w czasie przeszłym, więc wyobrażam sobie, że to dla niego stare dzieje, a teraz na przykład bezpiecznie siedzi sobie w bujanym fotelu przy kominku z filiżanką gorącej czekolady w dłoni.

W „Igrzyskach śmierci” jest inaczej, bo Katniss, nasza bohaterka, nie opowiada o wydarzeniach, tylko na bieżąco je relacjonuje. To sprawia, że jako czytelnicy przeżywamy to wszystko jakby w tym samym momencie, co ona, a więc razem z nią – lepiej można się w to wczuć. Taka narracja w czasie teraźniejszym wpływa też korzystnie na poczucie dynamiki całej tej historii. Czytelnik czuje się, jakby był w środku wydarzeń, co jeszcze bardziej zwiększa zaangażowanie w to, co się dzieje w książce.

A dzieje się niemało i jest to autentycznie ekscytujące. Bohaterka jest postawiona w ekstremalnej sytuacji. Wciąż musi walczyć o przeżycie. Dla czytelników lubiących motywy survivalowe jest tu dużo smakowitej treści. A oprócz tego znajdziemy tu i sporo niezłej psychologii, zagłębiając się w przeżycia i przemyślenia Katniss (zwykle ponure).

Wykreowany przez Collins świat przyszłości budzi grozę. Oczywiście jest to wizja, która nie wydaje nam się zbyt realna (taką przynajmniej mamy nadzieję), a jednak raz po raz pojawiają się w niej elementy, które nie odbiegają już tak mocno od naszej rzeczywistości. Na przykład dekadencja i oderwanie od życia, jaką prezentują mieszkańcy Kapitolu, żyjący ponad pospólstwem, zajmujący się samymi błahymi rzeczami i nie mający pojęcia o prawdziwych problemach – ten obraz przywodzi na myśl nasze dzisiejsze „elity”. W trylogii jest też wiele o technikach manipulacji i zwodzeniu tłumów – to także jest tematyka jak najbardziej na czasie.


Miałem pewne obawy co do „Kosogłosa”, czyli ostatniej części trylogii, ponieważ wyczerpała się formuła igrzysk i wiadomo było, że tym razem Collins będzie musiała sięgnąć po coś innego. Tymczasem to właśnie igrzyska stanowiły przecież główną atrakcję (jakkolwiek by to źle nie brzmiało) poprzednich części. Bez nich to wyjdzie jak trzeci „Matrix”, gdzie prawie nie wchodzili do „Matiksa”. Albo jak te filmy z cyklu „Więzień labiryntu” – wystarczyło, żeby wyszli z labiryntu, a cały poziom od razu spadł.

No i co tu gadać, bez tego elementu wyróżniającego książki Collins od innych, „Kosogłos” rzeczywiście mógł zmienić się w kolejną typową opowieść o rebelii przeciwko złemu imperium. Tak się jednak nie stało, ponieważ książka pokazuje ten motyw od innej strony niż zwykle się to robi. Po pierwsze skupia się mniej na samych walkach (chociaż ich też nie brakuje – miłośnicy akcji nie muszą się obawiać), a bardziej na działaniu wojennej machiny propagandowej. A po drugie nie ma tu wyraźnego podziału na dobrych i złych. Każda strona ma swoje za uszami. Po każdej stronie są złaknieni władzy, gotowi na wszystko niegodziwcy, oraz niewinni cywile, ofiary wojny.

Niektórzy podobno narzekają, że „Kosogłos” ma wolniejsze tempo, ale ja tego nie zauważyłem. Może jest trochę przestojów w akcji, ale są one umiejętnie wykorzystane, by pokazać okrucieństwa wojny i to, jak odbija się ona na psychice bohaterów. Trzeba czasem się zatrzymać, żeby przemyśleć pewne sprawy i ta książka robi to bardzo dobrze. Zresztą ostatnia jedna trzecia powieści to już właściwie ciągła akcja i napięcie. Nie brakuje zaskoczeń, a choć wydźwięk jest jeszcze bardziej depresyjny niż w poprzednich częściach, a lubiane przez nas postacie giną jedna po drugiej (to nie spoiler, bo nie zdradzam, które z nich), trudno oderwać się od lektury.

Co mnie uwiera w trylogii Collins, to zmarnowanie Johanny Mason, która początkowo była moją ulubioną postacią – nie wiedzieć czemu, jakoś lubię w powieściach typ porywczej zołzy, która ma cięty język i wredny charakter, ale jednak stoi po właściwej stronie i w słusznej sprawie robi, co do niej należy. Była najbardziej wyrazista w ekipie naszych bohaterów. Ale autorka tę postać zaprzepaściła. Johanna nie została należycie wykorzystana w dalszej części trylogii, nad czym boleję.

Nie do końca trafia do mnie też przemiana Finnicka, który z megaluzaka przepoczwarza się w płaczliwego, znękanego przez życie cierpiętnika. Tak, jasne, miał powód do tego, ale jednak ta przemiana jest dla mnie zbyt nagła i zbyt jaskrawa.

Oczywiście bez miłosnego trójkąta te powieści też świetnie by się obeszły. Słyszałem, że podobno to wydawcy naciskali na Collins, żeby umieściła w „Igrzyskach śmierci” taki wątek. Że niby to się lepiej sprzeda, ponieważ „Zmierzch”. Cóż, dobrze, że przynajmniej nie powiedzieli: „Pani Collins, to kawał dobrej powieści, ale co pani na to, żeby dorzucić tu trochę wampirów?”.

W ogóle nie wiem, czemu w kampanii marketingowej pojawiały się liczne porównania do „Zmierzchu”. To znaczy wiem, czemu, ale to naprawdę nie jest ta sama literacka półka i jeśli już, to takie z kosmosu wyciągnięte porównania mogą raczej uprzedzić do „Igrzysk śmierci”.

Tak więc, jeśli nie znacie jeszcze „Igrzysk śmierci”, to nie zaczynajcie od filmów, tylko weźcie się za książki. Poważnie.

4 komentarze:

  1. A czytałeś "Balladę ptaków i węży"? Ciekawie uzupełnia tę trylogię, ale u mnie pozostawiła niedosyt :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeszcze po nią nie sięgnąłem. Nie wykluczam, że kiedyś przeczytam, ale na razie mnie nie ciągnie. Na pewno, jak to u Collins, jest dobrze napisana, ale tak ogólnie to nie przepadam za prequelami i jakoś nieszczególnie mnie ciekawią młode lata Snowa.

      Usuń
  2. Oj wyjątkowo się nie zgadzam z recenzją. Pamiętam jak całą trylogię pochłonęłam jednym tchem, a potem przyszło otrzeźwienie i... nie. No nie. O ile pomysł dobry, narracja też, to bohaterka zbyt merysójkowata jak na moje gusta. Polecam znaleźć na YT "Studio C Katniss' song" - idealnie podsumowali te wydumane wątki romantyczne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie miałem takiego wrażenia. Jeśli dobrze to rozumiem, z merysójkowatością chodzi o to, że postać jest chodzącą doskonałością, we wszystkim jest lepsza od innych i to nawet bez treningu, a pozostali bohaterowie istnieją głównie po to, żeby podkreślać jej wyjątkowość. Jak niesławna Rey z disnejowskich "Star Wars" czy - męski przykład - Old Shatterhand z "Winnetou".

      Katniss to, jak dla mnie, inna para kaloszy. Owszem, z pewnych względów jest wyjątkowa, ale nie jest chodzącym ideałem. Jej zdolności łucznicze nie wzięły się znikąd, ale są sensownie wyjaśnione. Poza tym wcale nie jest taką świetną zawodniczką w Igrzyskach - zginęłaby parę razy, gdyby nie pomoc innych (Peety, Finnicka, Johanny, Beete'go, nawet Rue). We "W pierścieniu ognia" to praktycznie inni bohaterowie muszą ją ratować, układać plany i kierować nią, by wszystko poszło dobrze.

      Nieraz jest też pokazywane, że Katniss nie radzi sobie z kreowaniem wizerunku i pozyskiwaniem sympatii tłumów (to głównie Peeta musi o to dbać), a "Mary Sue" to raczej taki typ postaci, że wszyscy ją lubią. No i jest kilka razy w książkach zaznaczone, że Katniss nie jest szczególnie dobrą osobą. Parę razy dokonuje niezbyt moralnych wyborów, a klasyczna "Mary Sue" przecież powinna być postacią kryształową.

      Usuń

Z ARCHIWUM FILMWEBU: ZNOWU UKARZĘ WAS W IMIENIU KSIĘŻYCA! I JESZCZE RAZ! I JESZCZE! I JESZCZE! – o kontynuacjach „Sailor Moon”

  Wpis ukazał się na Filmwebie 16 lipca 2010 roku. Zakończenie serialu “Sailor Moon” jest z tego rodzaju, po których kontynuacja wcale nie w...