piątek, 21 maja 2021

Z ARCHIWUM FILMWEBU: Awatar - legenda Aanga

Słowo wprowadzenia: Przez kilka lat udzielałem się na Filmwebie pod nickiem al_jarid. Między innymi prowadziłem tam bloga (poświęconego, rzecz jasna, tematyce filmowej). Ostatnio Filmweb zdecydował, że starczy tego blogowania i wykosił blogi wszystkim użytkownikom. A jako że włożyłem sporo pracy w niektóre z wpisów, nie pozwolę im odejść w niepamięć - zamiast tego umieszczę je w jakimś nowym miejscu. Na przykład niniejszy blog dobrze się do tego celu nada.

Dzisiaj przytoczę wam mój wpis, który na Filmwebie opublikowałem 13 listopada 2010 roku.

.......................................................

Awatar, czyli cztery żywioły w akcji

Awatar” ma trzy serie, tzw. Księgi: Wody, Ziemi i Ognia. Niestety kłopot z tym serialem jest taki, że seria serii nierówna. Pierwsze dwie są wyśmienite, trzecia natomiast psuje ogólne dobre wrażenie. Przejdę do rzeczy.



WODA – wartki strumień przygód

Mamy cztery narody: Wody, Ziemi, Powietrza oraz Ognia. Ten ostatni w pewnym momencie zakłócił pokojowe ich współistnienie, napadając niecnie na pozostałe. Wojna trwa już sto lat, gdy dwójka bohaterów, Katara (potrafiąca, jako jedyna w plemieniu, panować nad żywiołem wody) i jej brat Sokka (gość od mięsa i sarkazmu) odnajdują w bryle lodu trzeciego bohatera tej historii, i to najgłówniejszego – chłopca z wytatuowaną na głowie strzałką. To Aang, ostatni przedstawiciel Narodu Powietrza, a zarazem wcielenie awatara (takiego mistrza wszystkich żywiołów, co to się stale odradza i trzyma pieczę nad równowagą na świecie). Zaginął on sto lat temu, a teraz, gdy się odnalazł, jego misją będzie pokonanie Władcy Ognia i tym samym zakończenie wojny. Oczywiście znajdą się tacy (rzecz jasna, przedstawiciele Narodu Ognia), którzy będą chcieli mu w tym przeszkodzić – jak generał Zhao czy książę Zuko, wygnany syn Władcy Ognia, dla którego schwytanie Aanga to szansa na odzyskanie honoru.



Tyle o treści, a teraz o tym co ważniejsze – ta seria jest wprost bajeczna. Masa przygód – przed bohaterami stoi wiele przeszkód, które pokonują oni zazwyczaj w sposób naprawdę pomysłowy. Masa akcji – liczne pojedynki są świetnie obmyślone choreograficznie i robią swą dynamiką lepsze wrażenie niż w wielu filmach aktorskich. Masa humoru – nieraz można po prostu paść ze śmiechu.

W dodatku historia nie jest jedynie ciągiem luźno ze sobą związanych epizodów, jak to nieraz w serialach rysunkowych bywa. Tu odcinki składają się na jedną opowieść, a poszczególne wątki, nawet te, które zdawały się epizodyczne, okazują się pełnić ważną rolę w dalszym jej toku.

Perfekcyjnie dopracowane są też postacie, które na dodatek ewoluują w toku opowieści. Nie ma tu bohaterów szablonowych – każdy jest wielowymiarowy. Szczególnie Zuko – niby czarny charakter, a w gruncie rzeczy najbardziej niejednoznaczna i skonfliktowana wewnętrznie postać w serialu.



W ogóle interesujące jest też to, że konflikt głównych bohaterów z prześladowcami z Narodu Ognia nie jest tu jedynym. Wrogowie Aanga bowiem knują i spiskują również przeciwko sobie nawzajem.

I jeszcze trzeba wspomnieć o świecie, w którym wszystkie te powyższe atrakcje zostały umieszczone. Świat to bogaty i zróżnicowany, oparty na kulturze azjatyckiej. Rzeczywistość przeplata się tu ze światem duchów (niczym u Mickiewicza albo Wyspiańskiego, ha ha). Każdy naród ma swoje zwyczaje, swój styl ubierania się i budownictwa. Zadbano też o wiele niezwykłych stworzeń, ale one akurat nie przypadły mi do gustu – są z reguły połączeniem cech różnych prawdziwych zwierząt, przez co przywodzą mi na myśl pokemony. Ale nie jest to mankament na tyle duży, by miał psuć przyjemność płynącą z oglądania “Legendy Aanga”.

Seria upływa więc przyjemnie, od przygody do przygody. Emocji co niemiara, komizmu takoż, nie ma chwili na nudę, i tak widz prędko dociera do emocjonującego finału.



ZIEMIA – grunt to dramatyzm

Druga seria “Awatara” jest jeszcze lepsza. Jest tu wprawdzie parę epizodów, które są dość nudne (“Opowieści z Ba Sing Se”, “Przygody Appy”)  to po prostu takie zapychacze, żeby jakoś dociągnąć do liczby dwudziestu odcinków – ale generalnie napięcie rośnie z odcinka na odcinek.

Pojawiają się nowe postacie (po stronie Aanga Toph – mistrzyni magii ziemi, po stronie jego wrogów – trio Azula, Mai i Ty Lee), które jeszcze wzbogacają i tak już rozbudowaną opowieść. Twórcy konsekwentnie z odcinka na odcinek podkręcają dramatyzm (poza tymi paroma wspomnianymi, które pełnią rolę retardacji – ha, ale fachowym terminem zarzuciłem!), jest coraz ciekawiej i coraz bardziej intrygująco i w końcu w finale napięcie sięga zenitu. Trudno byłoby o lepsze zwieńczenie tak dobrej serii.

Znów mamy przygody, humor, wiele zwrotów akcji, obszernie i ciekawie zarysowanych intryg i spisków (który inny serial animowany ma tak wielowątkową i pomysłową fabułę?), walki z wrogiem i ze sobą samym (liczne psychomachie to oczywiście domena księcia Zuko) – jest tu po prostu wszystko, co może się podobać.



OGIEŃ – bez iskry (wypalenie twórców?)

No i tu pojawia się problem. Księga Ognia jest zaledwie dobra. Daleko jej natomiast do świetności dwóch poprzednich. Napięcie, które konsekwentnie do tej pory wzrastało, teraz wyraźnie opada. Również fabuła, z takim wdziękiem dotychczas gmatwana i zapętlana, tu traci te swoje cechy – scenarzyści zaczynają uciekać się do najprostszych rozwiązań, zupełnie jakby kończyli ten serial już na siłę. Mogę rzucić garść przykładów, ale to zdradzi zbyt wiele, więc kieruję je jedynie do tych, którzy “Awatara” już widzieli. Oto problemy, jakie mam z Księgą Ognia.

1. Od początku wiedzieliśmy, że atak podczas zaćmienia słońca się nie powiedzie (bo każdy widz z pewnością był przekonany, że powieść się nie może, gdyż finał serialu powinien nastąpić podczas pojawienia się Komety Sozina). Ale sposób przedstawienia tego nieudanego ataku jest strasznie prosty. A przecież to mogło nie udać się na wiele ciekawszych sposobów.


2. Od pierwszej serii spodziewamy się wewnętrznej przemiany księcia Zuko i również od pierwszej serii przypuszczamy (przynajmniej ja, nie wiem jak wy), że to on będzie uczył Aanga magii ognia. Jednak ten przełomowy moment, na który czekaliśmy od tak dawna, został poprowadzony w sposób wręcz prostacki (“Cześć, tato. Zamierzam przyłączyć się do awatara”, a potem “Sie masz, Aang. Mogę się do was przyłączyć i cię uczyć?”) i kiepsko umotywowany – nie widać tu tej wewnętrznej walki. Dużo lepszy moment na przemianę twórcy mieli pod koniec poprzedniej serii, ale wtedy woleli zrobić z Zuko zdrajcę (po co to było, skoro już wkrótce i tak przechodzi on na jasną stronę Mocy, i to w sposób daleko mniej porywający, niż miał okazję wcześniej?).



3. Co to ma być z tym stryjem Iroh? Jest w lochu, a potem po prostu ucieka i pojawia się dopiero na końcówkę. Zaprzepaszczenie takiego wątku! A możnaby przecież wplątać Zuko w plan ucieczki, zagmatwać coś, urozmaicić to jakoś... Szkoda słów.



4. Gdy Mai i Ty Lee buntują się przeciw Azuli, zapowiada się, że będzie ciekawiej, a tymczasem obie zostają wtrącone do lochu i siedzą tam do zakończenia serialu – nie przewidziano dla tak istotnych postaci żadnej roli w finale?! Zgroza! (I po co było przybliżać widzowi i rozbudowywać psychikę tych bohaterek w plażowym odcinku, skoro nie pełnią później żadnej istotnej funkcji w fabule?)

5. W ostatniej serii obowiązkowo musieli pojawić się chyba wszyscy bohaterowie, którzy dotychczas występowali w “Awatarze” (Haru, goście z bagien, wynalazca z synem, Hakoda, Bato, ekipa Jeta, przeciwnicy Toph z ringu i cała reszta hołoty), ale właściwie po co? Nie pełnią w fabule żadnej funkcji. To tylko sztuczne zapełnianie planu bohaterami. Biorą udział w bitwie podczas zaćmienia (ale nie dokonują tam żadnych istotnych dla serialu wyczynów), a potem nie robią już do końca niczego szczególnego. Jedynie Suki otrzymała więcej czasu ekranowego i ważnych zadań do wypełnienia.


6. Cały odcinek poświęcono na wprowadzenie Katary (i widzów) w tajniki magii krwi, a potem... nici z tego wątku.

7. Finał wyskakuje jak Filip z konopii. Nagle, na cztery odcinki przed końcem, twórcy przypomnieli sobie, że zwieńczenie serialu powinno być dramatyczne i efektowne, więc wrzucili, ni z gruchy ni z pietruchy, że Władca Ognia planuje spustoszenie terenów Narodu Ziemi. Czemu wcześniej nie wprowadzili żadnej wzmianki o tym planie? Wygląda to tak, jakby po prostu nagle im to przyszło do głowy. Przez to trzecia seria nie stanowi już takiej ciągłej i spójnej historii, jak dwie poprzednie, bo finał nie wynika logicznie z przebiegu fabuły, tylko jest “doklejony”. Równie dobrze mógłby nastąpić kilka odcinków wcześniej albo później – nie byłoby różnicy. Przyznaję, że zwieńczenie serialu jest efektowne, ale i tak, jak wiele rzeczy w Księdzę Ognia, zrobione bez finezji i na siłę (no i nawrzucali na koniec za dużo taniego mistycyzmu).



Ostatnia seria zatem jest, jednym słowem, prosta. Za prosta – zbyt wiele tu łatwych rozwiązań, za mało zawirowań i zwrotów fabuły. Jedynie dwa odcinki więzienne trzymają ten sam poziom, co dwie poprzednie serie.

Mimo wszystko Księgę Ognia ogląda się dobrze, głównie dlatego, że humor wciąż trzyma poziom. Jednak w porównaniu z poprzednimi, ta seria wypada dość blado.

PS. Dopisuję po latach ten oto dopisek, bo przez dekadę od napisania tej recenzji zdążyłem obejrzeć wiele innych seriali i muszę przyznać, że spadek poziomu w "Awatarze" nie jest tak duży, jak ma to miejsce w wielu innych seriach. Na przykład netfliksowski "Voltron" - to dopiero jest popis tego, jak można fajny serial spieprzyć w ostatnim sezonie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Z ARCHIWUM FILMWEBU: ZNOWU UKARZĘ WAS W IMIENIU KSIĘŻYCA! I JESZCZE RAZ! I JESZCZE! I JESZCZE! – o kontynuacjach „Sailor Moon”

  Wpis ukazał się na Filmwebie 16 lipca 2010 roku. Zakończenie serialu “Sailor Moon” jest z tego rodzaju, po których kontynuacja wcale nie w...