Słowo wprowadzenia: Przez kilka lat udzielałem się na Filmwebie pod nickiem al_jarid. Między innymi prowadziłem tam bloga (poświęconego, rzecz jasna, tematyce filmowej). Ostatnio Filmweb zdecydował, że starczy tego blogowania i wykosił blogi wszystkim użytkownikom. A jako że włożyłem sporo pracy w niektóre z wpisów, nie pozwolę im odejść w niepamięć - zamiast tego umieszczę je w jakimś nowym miejscu. Na przykład niniejszy blog dobrze się do tego celu nada.
Dzisiaj przytoczę wam mój wpis, który na Filmwebie opublikowałem 13 listopada 2010 roku.
.......................................................
Awatar, czyli cztery żywioły w akcji
“Awatar”
ma trzy serie, tzw. Księgi: Wody, Ziemi i Ognia. Niestety kłopot z
tym serialem jest taki, że seria serii nierówna. Pierwsze dwie są
wyśmienite, trzecia natomiast psuje ogólne dobre wrażenie. Przejdę
do rzeczy.
WODA
– wartki strumień przygód
Mamy
cztery narody: Wody, Ziemi, Powietrza oraz Ognia. Ten ostatni w
pewnym momencie zakłócił pokojowe ich współistnienie, napadając
niecnie na pozostałe. Wojna trwa już sto lat, gdy dwójka
bohaterów, Katara (potrafiąca, jako jedyna w plemieniu, panować
nad żywiołem wody) i jej brat Sokka (gość od mięsa i sarkazmu)
odnajdują w bryle lodu trzeciego bohatera tej historii, i to
najgłówniejszego – chłopca z wytatuowaną na głowie strzałką.
To Aang, ostatni przedstawiciel Narodu Powietrza, a zarazem wcielenie
awatara (takiego mistrza wszystkich żywiołów, co to się stale
odradza i trzyma pieczę nad równowagą na świecie). Zaginął on
sto lat temu, a teraz, gdy się odnalazł, jego misją będzie
pokonanie Władcy Ognia i tym samym zakończenie wojny. Oczywiście
znajdą się tacy (rzecz jasna, przedstawiciele Narodu Ognia), którzy
będą chcieli mu w tym przeszkodzić – jak generał Zhao czy
książę Zuko, wygnany syn Władcy Ognia, dla którego schwytanie
Aanga to szansa na odzyskanie honoru.
Tyle o treści, a teraz
o tym co ważniejsze – ta seria jest wprost bajeczna. Masa przygód –
przed bohaterami stoi wiele przeszkód, które pokonują oni
zazwyczaj w sposób naprawdę pomysłowy. Masa akcji – liczne
pojedynki są świetnie obmyślone choreograficznie i robią swą
dynamiką lepsze wrażenie niż w wielu filmach aktorskich. Masa
humoru – nieraz można po prostu paść ze śmiechu.
W
dodatku historia nie jest jedynie ciągiem luźno ze sobą związanych
epizodów, jak to nieraz w serialach rysunkowych bywa. Tu odcinki
składają się na jedną opowieść, a poszczególne wątki, nawet
te, które zdawały się epizodyczne, okazują się pełnić ważną
rolę w dalszym jej toku.
Perfekcyjnie dopracowane są też
postacie, które na dodatek ewoluują w toku opowieści. Nie ma tu
bohaterów szablonowych – każdy jest wielowymiarowy. Szczególnie
Zuko – niby czarny charakter, a w gruncie rzeczy najbardziej
niejednoznaczna i skonfliktowana wewnętrznie postać w serialu.
W
ogóle interesujące jest też to, że konflikt głównych bohaterów
z prześladowcami z Narodu Ognia nie jest tu jedynym. Wrogowie Aanga
bowiem knują i spiskują również przeciwko sobie nawzajem.
I
jeszcze trzeba wspomnieć o świecie, w którym wszystkie te powyższe
atrakcje zostały umieszczone. Świat to bogaty i zróżnicowany,
oparty na kulturze azjatyckiej. Rzeczywistość przeplata się tu ze
światem duchów (niczym u Mickiewicza albo Wyspiańskiego, ha ha).
Każdy naród ma swoje zwyczaje, swój styl ubierania się i
budownictwa. Zadbano też o wiele niezwykłych stworzeń, ale one
akurat nie przypadły mi do gustu – są z reguły połączeniem
cech różnych prawdziwych zwierząt, przez co przywodzą mi na myśl
pokemony. Ale nie jest to mankament na tyle duży, by miał psuć
przyjemność płynącą z oglądania “Legendy Aanga”.
Seria
upływa więc przyjemnie, od przygody do przygody. Emocji co
niemiara, komizmu takoż, nie ma chwili na nudę, i tak widz prędko
dociera do emocjonującego finału.
ZIEMIA
– grunt to dramatyzm
Druga
seria “Awatara” jest jeszcze lepsza. Jest tu wprawdzie parę
epizodów, które są dość nudne (“Opowieści z Ba Sing Se”,
“Przygody Appy”) – to po prostu takie zapychacze, żeby jakoś
dociągnąć do liczby dwudziestu odcinków – ale generalnie
napięcie rośnie z odcinka na odcinek.
Pojawiają się nowe
postacie (po stronie Aanga Toph – mistrzyni magii ziemi, po stronie
jego wrogów – trio Azula, Mai i Ty Lee), które jeszcze wzbogacają
i tak już rozbudowaną opowieść. Twórcy konsekwentnie z odcinka
na odcinek podkręcają dramatyzm (poza tymi paroma wspomnianymi,
które pełnią rolę retardacji – ha, ale fachowym terminem
zarzuciłem!), jest coraz ciekawiej i coraz bardziej intrygująco i w
końcu w finale napięcie sięga zenitu. Trudno byłoby o lepsze
zwieńczenie tak dobrej serii.
Znów mamy przygody, humor,
wiele zwrotów akcji, obszernie i ciekawie zarysowanych intryg i
spisków (który inny serial animowany ma tak wielowątkową i
pomysłową fabułę?), walki z wrogiem i ze sobą samym (liczne
psychomachie to oczywiście domena księcia Zuko) – jest tu po
prostu wszystko, co może się podobać.
OGIEŃ
– bez iskry (wypalenie twórców?)
No
i tu pojawia się problem. Księga Ognia jest zaledwie dobra. Daleko
jej natomiast do świetności dwóch poprzednich. Napięcie, które
konsekwentnie do tej pory wzrastało, teraz wyraźnie opada. Również
fabuła, z takim wdziękiem dotychczas gmatwana i zapętlana, tu
traci te swoje cechy – scenarzyści zaczynają uciekać się do
najprostszych rozwiązań, zupełnie jakby kończyli ten serial już
na siłę. Mogę rzucić garść przykładów, ale to zdradzi zbyt
wiele, więc kieruję je jedynie do tych, którzy “Awatara” już
widzieli. Oto problemy, jakie mam z Księgą Ognia.
1. Od początku wiedzieliśmy, że atak podczas
zaćmienia słońca się nie powiedzie (bo każdy widz z pewnością
był przekonany, że powieść się nie może, gdyż finał serialu
powinien nastąpić podczas pojawienia się Komety Sozina). Ale
sposób przedstawienia tego nieudanego ataku jest strasznie prosty. A
przecież to mogło nie udać się na wiele ciekawszych sposobów.

2. Od pierwszej serii spodziewamy się wewnętrznej przemiany księcia
Zuko i również od pierwszej serii przypuszczamy (przynajmniej ja,
nie wiem jak wy), że to on będzie uczył Aanga magii ognia. Jednak
ten przełomowy moment, na który czekaliśmy od tak dawna, został
poprowadzony w sposób wręcz prostacki (“Cześć, tato. Zamierzam
przyłączyć się do awatara”, a potem “Sie masz, Aang. Mogę
się do was przyłączyć i cię uczyć?”) i kiepsko umotywowany –
nie widać tu tej wewnętrznej walki. Dużo lepszy moment na
przemianę twórcy mieli pod koniec poprzedniej serii, ale wtedy
woleli zrobić z Zuko zdrajcę (po co to było, skoro już wkrótce i
tak przechodzi on na jasną stronę Mocy, i to w sposób daleko mniej
porywający, niż miał okazję wcześniej?).

3. Co to ma być
z tym stryjem Iroh? Jest w lochu, a potem po prostu ucieka i pojawia
się dopiero na końcówkę. Zaprzepaszczenie takiego wątku! A
możnaby przecież wplątać Zuko w plan ucieczki, zagmatwać coś,
urozmaicić to jakoś... Szkoda słów.
4. Gdy Mai i Ty Lee
buntują się przeciw Azuli, zapowiada się, że będzie ciekawiej, a
tymczasem obie zostają wtrącone do lochu i siedzą tam do
zakończenia serialu – nie przewidziano dla tak istotnych postaci
żadnej roli w finale?! Zgroza! (I po co było przybliżać widzowi i
rozbudowywać psychikę tych bohaterek w plażowym odcinku, skoro nie
pełnią później żadnej istotnej funkcji w fabule?)
5. W
ostatniej serii obowiązkowo musieli pojawić się chyba wszyscy
bohaterowie, którzy dotychczas występowali w “Awatarze” (Haru,
goście z bagien, wynalazca z synem, Hakoda, Bato, ekipa Jeta,
przeciwnicy Toph z ringu i cała reszta hołoty), ale właściwie po
co? Nie pełnią w fabule żadnej funkcji. To tylko sztuczne
zapełnianie planu bohaterami. Biorą udział w bitwie podczas
zaćmienia (ale nie dokonują tam żadnych istotnych dla serialu
wyczynów), a potem nie robią już do końca niczego szczególnego.
Jedynie Suki otrzymała więcej czasu ekranowego i ważnych zadań do
wypełnienia.

6. Cały odcinek poświęcono na wprowadzenie
Katary (i widzów) w tajniki magii krwi, a potem... nici z tego
wątku.
7. Finał wyskakuje jak Filip z konopii. Nagle, na
cztery odcinki przed końcem, twórcy przypomnieli sobie, że
zwieńczenie serialu powinno być dramatyczne i efektowne, więc
wrzucili, ni z gruchy ni z pietruchy, że Władca Ognia planuje
spustoszenie terenów Narodu Ziemi. Czemu wcześniej nie wprowadzili
żadnej wzmianki o tym planie? Wygląda to tak, jakby po prostu nagle
im to przyszło do głowy. Przez to trzecia seria nie stanowi już
takiej ciągłej i spójnej historii, jak dwie poprzednie, bo finał
nie wynika logicznie z przebiegu fabuły, tylko jest “doklejony”.
Równie dobrze mógłby nastąpić kilka odcinków wcześniej albo
później – nie byłoby różnicy. Przyznaję, że zwieńczenie
serialu jest efektowne, ale i tak, jak wiele rzeczy w Księdzę
Ognia, zrobione bez finezji i na siłę (no i nawrzucali na koniec za
dużo taniego mistycyzmu).

Ostatnia seria zatem jest, jednym
słowem, prosta. Za prosta – zbyt wiele tu łatwych rozwiązań, za
mało zawirowań i zwrotów fabuły. Jedynie dwa odcinki więzienne
trzymają ten sam poziom, co dwie poprzednie serie.
Mimo
wszystko Księgę Ognia ogląda się dobrze, głównie dlatego, że
humor wciąż trzyma poziom. Jednak w porównaniu z poprzednimi, ta
seria wypada dość blado.
PS. Dopisuję po latach ten oto dopisek, bo przez dekadę od napisania tej recenzji zdążyłem obejrzeć wiele innych seriali i muszę przyznać, że spadek poziomu w "Awatarze" nie jest tak duży, jak ma to miejsce w wielu innych seriach. Na przykład netfliksowski "Voltron" - to dopiero jest popis tego, jak można fajny serial spieprzyć w ostatnim sezonie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz