Słowo wprowadzenia: Przez kilka lat udzielałem się na Filmwebie pod nickiem al_jarid. Między innymi prowadziłem tam bloga (poświęconego, rzecz jasna, tematyce filmowej). Ostatnio Filmweb zdecydował, że starczy tego blogowania i wykosił blogi wszystkim użytkownikom. A jako że włożyłem sporo pracy w niektóre z wpisów, nie pozwolę im odejść w niepamięć - zamiast tego umieszczę je w jakimś nowym miejscu. Na przykład niniejszy blog dobrze się do tego celu nada.
Dzisiaj przytoczę wam mój wpis, który na Filmwebie opublikowałem 14 listopada 2010 roku.
............................................
AVATAR, czyli James Cameron i Al Jarid idą do
kina
Ostrzegam
wszystkich wielbicieli “Avatara” Jamesa Camerona – ta recenzja
będzie krytyczna! Skupi się na wszelakich wadach i mankamentach tej
produkcji. I, co dziwniejsze, wcale nie dlatego, żebym jakoś
wybitnie “Avatara” nie lubił. Dałem mu wszak ocenę 6/10, a to
wcale niemało, zwłaszcza, że zwykle przy wystawianiu not jestem
dość surowy. Film Camerona, jak dla mnie, da się oglądać bez
bólu. Momentami wprawdzie przynudza (głównie w środkowej części),
ale finał jakoś to rekompensuje. Jest to produkcja szalenie
widowiskowa (prawdziwa uczta dla oczu) i dość przyjemna w odbiorze,
tylko że równie szalenie wtórna, nieoryginalna, schematyczna,
szablonowa i płytka. Dobra, jako lekki film do obejrzenia i
pochrupania popcornu, ale po Cameronie spodziewałem się o wiele
więcej. “Avatar” to dobitne świadectwo wypalenia twórczego i
zupełnego, zatrważającego braku pomysłów. Solidnie zrealizowana
opowieść o niczym szczególnym. Techniczna perfekcja (stąd moja
ogólna dość wysoka ocena) + merytoryczna bida z nędzą. Dlatego
czuję lekką irytację, że jest powszechnie uważany za wybitne
osiągnięcie filmowe – rzesze wielbicieli zdają się nie
dostrzegać jego mankamentów, z których największym jest zupełny
brak oryginalności.
Nie
dlatego więc, że film jest zły, lecz dlatego, że
nie jest tak dobry, jakim mógł być, skupię się na jego wadach.
Bo zdumiewa mnie, że tylu widzów owych wad nie dostrzega i uważa
“Avatara” za arcydzieło (a tymczasem od doskonałości dzielą
go lata świetlne). Z tego powodu przedstawię tę produkcję od tej
gorszej strony.
Pora
więc na krytykę tego filmu – ale krytykę rzeczową (przynajmniej
w zamyśle), a nie taką, jaką uprawiają co niektórzy na forum
(typu “Ten film jest do niczego i jeśli się wam podoba, to
wszyscy jesteście bandą idiotów”). Dlatego proszę miłośników
“Avatara”, żeby mimo wszystko powściągnęli emocje i nie
urządzali na mnie zasadzki w celu dania mi wycisku. Podejdźcie do
tej recenzji na luzie – zdaję sobie sprawę, że jest skrajnie
tendencyjna i pełna różnych złośliwości, ale nie traktujcie jej
śmiertelnie poważnie.
Aha.
Jeśli dziwnym zrządzeniem losu któryś z przypadkowych czytelników
jest akurat Jamesem Cameronem (albo Jamie Lee Curtis) i czuje się
urażony, to najmocniej przepraszam.
Istnieje
oczywiście też taka możliwość, że i tak nikt tej recenzji nie
przeczyta, bo jest kosmicznie długa.
...
Ostrzeżenie
nr 1: Uwaga!
Poniższy tekst może zawierać szczegóły dotyczące fabuły filmu
(tak, tak, nazywacie to “spoilery”, ale ja nie bardzo wiem, co to
konkretnie znaczy, a nie chce mi się do słownika zaglądać – a
poza tym precz ze zangielszczaniem polszczyzny!). Oczywiście, bądźmy
szczerzy, prawie każdy widział “Avatara” Jamesa Camerona, ale
na wszelki wypadek ostrzegam – nie czytaj tego tekstu, jeśli
jakimś cudem należysz do elitarnego grona tych, którzy tego filmu
jednak nie widzieli (bo np. nie przekonała Cię akcja promocyjna,
albo lubisz iść pod prąd, albo mieszkasz w dżungli amazońskiej i
masz utrudniony dostęp do filmów). Chyba, że naprawdę chcesz. No
bo, tak po prawdzie, jakichś wielkich zawiłości fabularnych w
“Avatarze” nie ma, więc nie bardzo jest co zdradzać – i tak
całego przebiegu tej historii domyślicie się sami.
Ostrzeżenie
nr 2: Uwaga!
Poniższy tekst roi się od różnorakich dygresyj, luźno lub wcale
nie związanych z tematem. Jeśli zatem lubisz jasne, rzeczowe
wywody, nie lubisz natomiast, gdy tekst traktuje o wszystkim i o
niczym, nie podejmuj próby przebrnięcia przez niniejszą
recenzję.
Ostrzeżenie
nr 3: Uwaga!
Poniższy tekst może zawierać śladowe ilości orzechów!
(Tak,
zgadza się, lekko mi odbija)
AVATAR
[...]
w szczególności można przepowiedzieć z bardzo wysokim
prawdopodobieństwem, że utwór prawiący o “humanoidach”, co
się od ludzi różnią barwą skóry (przeważnie są niebiescy)
oraz ilością palców u rąk (mają ich zamiast pięciu sześć,
siedem, cztery albo trzy), zasługuje na bezzwłoczne
odłożenie.
Stanisław
Lem “Fantastyka i futurologia”
Stach dobrze mówi. Polać mu.
Al Jarid „Blog filmowy”
...
James
Cameron: Cześć,
Al Jarid!
Al
Jarid: Sie
masz, Jim! No co tam? Od lat cię nie widziałem. Od czasu “Titanica”
bodajże. Coś ty porabiał?
James
Cameron (niedbale): A,
nowy film zmajstrowałem.
Al
Jarid: Coś
o podwodnym świecie? Jakiś dokumentalny dla Imaxa?
James
Cameron:
Nie, nie. Normalny, fabularny film.
Al
Jarid (nieufnie): E...
Nie bujasz?
James
Cameron: No
gdzie tam! Mówię ci! Jak forsę kocham! Zupełnie nowy film. To
owoc wieloletniej pracy. Science-fiction, jak za dawnych, dobrych
lat, z tym że narąbane efektami specjalnymi do granic
możliwości.
Al
Jarid (skacze,
robi piruety i stepuje z ekscytacji): No
coś ty! Nowy film?! I to jeszcze science-fiction?! Ale
czadowo!
James
Cameron: No
ba! Rozumie się. Więc wiesz... Zarezerwuj trochę swoich ciężko
zaoszczędzonych pieniędzy na bilet, i jak tylko mój “Avatar”
się pojawi, od razu popylaj do kina.
Al
Jarid: Wiadomo!
Nie musisz namawiać! Na bank pójdę zobaczyć, co ci wyszło. O,
żeż! Nowy film Camerona! Nie mogę się doczekać!
...
Zbliżająca
się premiera nowego filmu Jamesa Camerona obiecywała każdemu
kinomaniakowi bardzo wiele. Również i moje oczekiwania były
niebotyczne. Dlaczego? No ludzie! Przecież to Cameron! Wizjoner,
ikona, guru kina! Wystarczy sobie przejrzeć jego filmografię i już
ciary przełażą po plerach!
1. Pirania
II: Latający mordercy – Eee... Nie, zaraz! Chwila! Co to tu robi?
Skąd to się wzięło? Wcale nie chciałem tu tego... no bo... Może
to nie jest akurat najlepszy przykład geniuszu Camerona. Nie jest wybitnym
artystycznym osiągnięciem, no ale początki zawsze są trudne, a James potrzebował
trochę czasu, by się rozkręcić.
2. Terminator
– No i to już jest coś! Zachwalać chyba nie trzeba. Absolutna
klasyka i dzieło kultowe.
3. Obcy:
Decydujące starcie – Film wyśmienity. Szczerze mówiąc, moja
ulubiona część cyklu “Alien”. W każdym razie jeden z
najlepszych sequeli, jakie powstały, a jednocześnie niezbity dowód
na to, że kontynuacja nie zawsze musi oznaczać kichę i niewiele
warte popłuczyny po oryginale. Właściwie to za każdym obejrzeniem podoba mi się bardziej.
4. Otchłań
– Może najbardziej niedoceniony film Camerona. Toczy się (przez
większość czasu) dość leniwie, nieśpiesznie, mało dynamicznie,
ale jest w nim coś takiego, że po prostu nie mogę się oderwać i
przez niemal trzy godziny (piszę o wersji reżyserskiej, nie oglądałem
standardowej) wlepiam wzrok w ekran. To chyba zasługa
niepowtarzalnego klimatu tego filmu.
5. Terminator
2: Dzień sądu – kolejny z najlepszych sequeli w historii. Kiedyś
uważałem nawet, że jest lepszy od jedynki, ale po namyśle uznaję,
że chyba jednak nie, bo więcej tu niedorzeczności, a i ten happy
end dość blado wypada przy mrocznym zakończeniu części
pierwszej. Ale tak czy inaczej i ta część jest po prostu
znakomita. Również absolutny klasyk i obiekt kultu fanów
kina.
6. Titanic
– następne wiekopomne, wyśmienite dzieło. Uważane wprawdzie
powszechnie, moim zdaniem niesłusznie, za dość kiczowatą
opowiastkę, przy której płeć piękna może sobie popłakać. Ten
pogląd oczywiście bierze się z założenia, że jak film jest o
uczuciach, to automatycznie jest dla niewiast, bo prawdziwi faceci
wolą oglądać demolkę i pranie się po mordach. W świetle takiej
teorii “Titanic” rzeczywiście nie może podobać się męskiej
części widzów – no bo niby jest katastrofa statku, ale, zanim
statek wreszcie zechce łaskawie walnąć w tę górę lodową,
wcześniej przez półtorej godziny tylko ta miłość, miłość i
miłość. Który wielbiciel kina “dla prawdziwych facetów”
przez to przebrnie? Co ma taki chłop z oglądania “Titanica”
oprócz samej katastrofy i, ewentualnie (przede wszystkim?), nagiej
Kate Winslet?
Śpieszę z odpowiedzią - “Titanica”
zobaczyć jak najbardziej warto, nawet będąc facetem, bowiem
“Titanica” po prostu dobrze się ogląda. Tak, to historia przede
wszystkim o miłości, ale opowiedziana ciekawie i naprawdę dobrze –
daleko od harlequinowych szmir. Mimo więc wielu niepochlebnych
opinii na temat tego filmu, będę go stanowczo bronił.
Nie
wspomniałem tu jeszcze o dwóch filmach, które Cameron stworzył,
zanim przyszła kolej na “Avatara”. Pozwoliłem sobie mianowicie
pominąć “Xenogenesis” - no bo kto to w ogóle widział? - oraz
“Prawdziwe kłamstwa”. Co do tego drugiego filmu mam po prostu...
hmm... dość mieszane uczucia. Jest na niezłym poziomie, ale nie
jak na Camerona. Moim zdaniem poniżej jego możliwości. Nie ogląda
mi się tego już z taką przyjemnością, jak filmy wyżej
wspomniane. Jest tu co prawda sporo humoru i pastiszowego ujęcia
tematu, co daje mi niemało frajdy, mamy też dużo efektownej akcji,
ale oprócz tego, niestety, Cameron wymaga ode mnie oglądania przez
ponad dwie godziny Jamie Lee Curtis, a ja to kiepsko znoszę, bo to
wątpliwe doznanie estetyczne. Pani Curtis straszy mnie z ekranu
swoją zasuszoną twarzą, ale nawet, gdyby rysy miała
przyjemniejsze, to i tak odstraszałaby mnie jej chłopska fryzura
(pierwsza zasada Al Jarida: ładna dziewczyna + krótkie włosy =
brzydka dziewczyna). Nie, nie jestem jakimś faszystą i nie uważam,
że nieładni ludzie nie zasługują na występ w filmie, ale
denerwuje mnie, gdy próbują mi wmówić, że ktoś brzydki jest
ładny, a to właśnie robią z panią Curtis. Jak inaczej
wytłumaczyć budzący trwogę taniec erotyczny w jej wykonaniu, który
znalazł się w tym filmie?
[Żeby
ktoś nie wziął mnie za podłego szowinistę, co to znęca się nad
wyglądem przedstawicielek płci przeciwnej, dla porządku dowalę
też jakiemuś facetowi – Daniel Craig jest równie brzydki jak
Jamie Lee Curtis. Wystarczy?]
Jak
widać z powyższego przeglądu filmów, mimo wątów, jakie mam do
“Prawdziwych kłamstw” i “Piranii II”, znakomita większość
filmów Camerona to prawdziwe, uznane dzieła i mało który twórca
może pochwalić się tak imponującym dorobkiem. Tym niecierpliwiej
więc oczekiwałem na kolejne filmowe propozycje ze strony tego
reżysera, tymczasem lata mijały, pory roku zmieniały się jak w
kalejdoskopie, ludzie rodzili się i umierali, rządy powstawały i
upadały, a Cameron przez cały ten czas rzucał nam tylko jakieś
ochłapy w rodzaju podwodnych filmów dokumentalnych (nie chcę tu
obrażać owych filmów, których zresztą nie widziałem, a jedynie
zaznaczyć, że dla innych celów pan James został
stworzony).
Głośniej
zrobiło się o nim dopiero z powodu wyprodukowanego przezeń
“Zaginionego grobowca Jezusa”, który to film był tanią
prowokacją, mającą w zamyśle zapewne, czy ja wiem, zniszczyć
chrześcijaństwo (?). W tym momencie już do reszty straciłem w
Camerona wiarę. Wziąłbyś się, James, wreszcie za jakiś porządny
film fabularny, zamiast przypuszczać ataki na religię. Na MOJĄ
religię, James (nick “al_jarid” nie robi ze mnie automatycznie
muzułmanina, u licha, to po prostu takie słone jezioro w Tunezji)!
Mógłbyś się wstydzić!
No
i wreszcie, gdy od ostatniej fabuły Camerona minęło ze dwanaście
lat i wszyscyśmy się już zdążyli porządnie zestarzeć, nadszedł
“Avatar”. Po tak długim oczekiwaniu nie sposób było nie
ekscytować się nadciągającą premierą, zwłaszcza, że zwiastuny
zapowiadały naprawdę niecodzienne widowisko. Wciąż niezachwianie wierzyłem w jego nieprzeciętny
talent reżyserski. Stąd wybranie się na “Avatara” było dla
mnie sprawą oczywistą, nie wymagającą żadnych dłuższych
rozważań. A oczekiwania, jak to już gdzieś tam wspomniałem, były
ogromne.
...
James
Cameron: Siadaj
w fotelu i zanurz się w trzecim wymiarze!
Al
Jarid: Eee...
Co? Że jak?
James
Cameron: No,
trzeci wymiar, idioto! Rewolucja 3D! Nie słyszałeś?
Al
Jarid: Jaka
rewolucja? Coś przespałem? Znowu ci bolszewicy?
James
Cameron (kręcąc
głową z politowaniem): Mój
film jest zwiastunem ery 3D, rozumiesz? Objawieniem! Trójwymiarową
rewolucją!
Al
Jarid: Aha.
A na czym ona polega?
James
Cameron (z
kiepsko skrywaną konsternacją): Eee...
Cicho! Zaczyna się!
Al
Jarid (z
naciskiem): Nie
zmieniaj tematu. Na czym polega ta rewolucja?
James
Cameron: Patrz
na ekran i się nie odzywaj! Widzisz, to już logo wytwórni! Zaraz
zacznie się najlepsze dwie i pół godziny, jakie kiedykolwiek
spędziłeś w kinie. Gwarantuję!
...
To
miał być największy atut tego filmu i to on przyciągnął zapewne
takie rzesze do kin. Rewolucja 3D! Muszę przyznać ze skruchą, że
nie oglądałem “Avatara” w trójwymiarze, bo to droższe i nie
czułem, bym koniecznie tego do życia potrzebował. W ogóle nigdy
nie widziałem żadnego filmu w 3D – taki ze mnie nieuleczalny
tradycjonalista. Nie mogę zatem ocenić efektu, jaki Cameron w swym
“Avatarze” uzyskał, ale mogę spytać, choćby was, czytelników:
Na czym polega rewolucja 3D? Z tego, co się orientuję, to cały ten
bajer wciąż działa na zasadzie znanej od ponad stu lat. Co
rewolucyjnego jest pod tym względem w “Avatarze”? Trójwymiar
jest bardziej trójwymiarowy? Okulary bardziej twarzowe? Czujesz na
własnej skórze, jak wylatujący z ekranu przedmiot wali cię prosto
w pysk? Co niezwykłego, rewolucyjnego (powtarzam ten przymiotnik z
uporem maniaka) wniósł do tego systemu “Avatar”? Wymyślcie
takie 3D, żeby nie trzeba było tych bryli zakładać – wtedy
przyznam, że to rewolucja.
I
tu słowo do tych, co to się rozpisują na forach, że przeciwnicy
3D to banda zacofańców, i że przeciwko kolorowi i dźwiękowi też
kiedyś protestowano. Otóż, żeby podziwiać kolory w filmie, nie
muszę wkładać żadnych dziadowskich okularów, a żeby usłyszeć
dźwięk, nie muszę wciskać sobie do uszu słuchawek. Te elementy
filmu są z nim nierozerwalne, natomiast trójwymiar istnieje
wyłącznie w połączeniu z dodatkowym gadżetem w postaci bryli.
Dlatego porównywanie go do koloru i dźwięku jest bezzasadne, tak
samo zresztą jak argument, że tak jest bardziej naturalnie i
realistycznie – w codziennym życiu nie trzeba niczego nakładać
na oczy, by świat jawił nam się jako trójwymiarowy.
 |
Ta niebieska morda prześladuje mnie w koszmarach. |
...
James
Cameron (przechylając
się przez ramię Al Jarida i podbierając mu popcorn): I
jak ci się ogląda? Bajecznie, czyż nie? To porywająca,
zaskakująca i oryginalna historia!
Al
Jarid (z
lekkim zdziwieniem): Dobrze
wiedzieć. A kiedy ta porywająca, zaskakująca i oryginalna historia
wreszcie się zacznie?
...
Powiem
krótko: jeśli ktoś spodziewał się jakiejś oryginalności czy
choćby jednego zaskakującego zwrotu akcji, wybrał zły film.
Fabuła “Avatara” powstała w myśl zasady “schemat na
schemacie i schematem pogania”. Mamy więc ludzi, którzy
nikczemnie eksploatują zasoby minaralne planety, a raczej księżyca
Pandory, traktując przy okazji jej tubylczych mieszkańców z buta.
Pandorę porasta dżungla, w której to niebiescy, trzymetrowi Na'vi
żyją sobie w zgodzie z naturą. Pojawienie się Ziemian burzy ich
spokojne życie; niszczy kolorowy, tęczowy i bajeczny ład ich
egzystencji. Ludzie mają Na'vi gdzieś i nie zawracaliby sobie nimi
głowy, gdyby nie to, że tubylcy mieszkają na terenach, gdzie
znajduje się gorąco pożądany przez Ziemian pierwiastek –
unobtanium.
Tu pojawia się sprawa awatarów – to istoty
przypominające Na'vi (dla mnie identyczne, ale podobno czymś tam
się różnią), w które ludzie mogą się wcielać. Po co? Ano,
pewnie żeby przeżyć w atmosferze Pandory.
Nasz bohater to
jeżdżący na wózku Jake Sully. Zostaje właśnie “wcielony” w
takiego awatara, a potem rusza do dżungli, by infiltrować plemię
niebieskoskórych tubylców. Jego przewodniczką po świecie Pandory
i kulturze Na'vi zostaje Neytiri – córka wodza (ależ to, w mordę
jeża, oryginalne). Oczywiście, jak wszyscy wiedzieliśmy od
początku, między naszym Jake'em a księżniczką pojawi się więź,
zrodzi się uczucie etc. [Wiadomo, że podczas poznawania innej
cywilizacji bohater opowieści zawsze musi znaleźć wśród jej
przedstawicieli obiekt miłosnych uczuć, i tak samo wiadomo, że to
zawsze musi być księżniczka (“Pocahontas”, “Atlantyda –
zaginiony ląd” czy, z przykładów literackich, “Głębina
Maracot”).] Te właśnie sprawy sercowe, a wraz z nimi rozwijająca
się sympatyzacja z Na'vi skłonią Jake'a do przeciwstawienia się
swym “współplemieńcom” z Ziemi i stanięcia w tym starciu po
stronie rodowitych mieszkańców Pandory.
Tak
to mniej więcej wygląda. Jakieś skojarzenia? No oczywiście.
Po
pierwsze, Europejczycy docierają do Ameryki i niszczą świat
Indian, budując na jego zgliszczach swój własny porządek.
Po
drugie... tak, wszyscy już o tym pisali i na pewno czekacie tylko,
aż i ja to napiszę. No więc dobra, nie zawiodę was i rzucę to
hasło: “Pocahontas”! Mamy tu niszczycielską siłę nowoczesnej
cywilizacji (Anglicy/Ziemianie) w starciu z umiłowaniem natury i
symbiozą ze światem przyrody (Indianie/Na'vi). Jest tu miłość
przedstawiciela najeźdźców (Smith/Sully) i przedstawicielki
tubylców (Pocahontas/Neytiri), która jest, rzecz jasna, córką ich
wodza (Powhatana/Eytucana). Miłość ponad podziałami, zetknięcie
dwóch zupełnie odmiennych światów itp. Podobieństwa są
oczywiste i bezdyskusyjne. Co więcej, sądzę, że Cameron zdawał
sobie z tego sprawę, i jego film od początku był z założenia
nową wersją opowieści o Pocahontas. Za dużo tu tych podobieństw,
by miały być dziełem przypadku. No ludzie, przecież John Smith i
Jake Sully mają nawet te same inicjały!
Trzecie
skojarzenie, jakie nieuchronnie wywołuje linia fabularna “Avatara”,
to stary jak świat schemat opowieści, w których właśnie
przedstawiciel najeźdźców, przebywając wśród “tych innych”,
poznaje od środka ich kulturę, zaczyna dostrzegać jej wartość i
ostatecznie staje po ich stronie, niejako zdradzając środowisko, z
którego był wyszedł. Coś jak “Tańczący z wilkami” albo
“Ostatni samuraj”, tylko że nie tak udane (gdyż np. “Ostatniego
samuraja” uwielbiam i mógłbym go oglądać sto razy, natomiast
“Avatar” ma daleko mniejszą siłę oddziaływania). Schemat ten
jest u Camerona przeniesiony z całym dobrodziejstwem inwentarza i
właściwie niczym nie urozmaicony, a oswajanie się i zżywanie
naszego bohatera ze światem Na'vi wypada dość nieciekawie i blado
w porównaniu z innymi historiami tego typu (z “Ostatnim samurajem”
na czele, rzecz jasna). Widzieliśmy już takich wiele i oglądanie
po raz kolejny jak jeden z najeźdźców musi stanąć po stronie
uciskanych tubylców, bo bez niego biedacy nie dadzą sobie w ogóle
rady, nieco nuży. Irytuje też to, że taki zżywający się z obcą
dla siebie kulturą bohater wkrótce staje się najlepszym owej
kultury przedstawicielem, deklasującym tych, którzy się w niej
urodzili i wychowali – to też typowy schemat (również kapitan
Algren z “Ostatniego...” po pewnym czasie był już bardziej
japoński i samurajski niż otaczający go japońscy samuraje –
choć tam nie raziło mnie to aż tak bardzo, bo przysłaniały mi
ten mankament liczne atuty tego filmu). Oryginalności tu zatem za
grosz.
Ktoś
może rzec, że jednak Cameron zachował się twórczo, bo ów
doskonale znany i ograny schemat przeniósł w klimaty
science-fiction. Tylko że, niestety, science-fiction też już od
dawna z niego korzystała i zdążyła go porządnie wyeksploatować.
Stanisław Lem, bez wątpienia najwybitniejszy polski autor tego
gatunku (Stachu, masz ode mnie wiekuisty szacun za “Cyberiadę”)
ponad czterdzieści lat temu (!) opisywał ten model fabularny w
swojej “Fantastyce i futurologii”, a pisał co następuje:
“Istnieje
klasa utworów, których sytuacja pierwsza jest taka: na pewnej
planecie mieszkają istoty rozumne, co nie chcą mieć z ludźmi nic
wspólnego. Jakąś poprzednią ekspedycję odprawiły z niczym albo
nawet jej członków pozabijały – czy jeszcze inaczej manifestują
swoją niechęć wejścia w porozumienie z ludźmi. Zarazem ludziom
na nim nadzwyczaj zależy, a to ponieważ na tej planecie rośnie
pewien grzybek, którego wywar odmładza, albo są tam minerały
mające dar leczenia nowotworów – bądź wreszcie bezcenna
substancja, której własności autor nawet nam nie wyjaśni. Jest to
zresztą dość racjonalne, ponieważ ani walor, ani jakość tej
pożądanej rzeczy nie mają dla akcji najmniejszego znaczenia. [...]
Może tym, kto umie się dogadać z tubylcami, jest humanista
[...], współczujący
im i przez to zmuszony walczyć na dwa fronty: trudności ma zrazu
nie tylko z krajowcami, ale często ze swą “generalską”
zwierzchnością. Czasem osobnik ten nawet przegrywa walkę Ziemian o
skarby, ale to dlatego, że przechodzi na stronę tuziemców: uznaje
ich racje za dobre, a ludzkie – za złe. Czasem okazuje się wręcz
aktywnym zdrajcą ziemskich konkwistadorów, bo staje na czele
tubylczych wojsk [...], by odeprzeć mogły najeźdźców.”
Zatem
raz jeszcze to zaznaczę - “Avatar” opiera się na starym jak
świat schemacie, ale nie to jest jego największym grzechem. Ten
tkwi bowiem w tym, że dzieło Camerona w żadnym momencie nie stara
się ani o jotę poza ten schemat wyjść, choćby o mały kroczek
albo nawet o pół. To dlatego widz zna cały ten film, zanim go
obejrzy i nie ma szans, by cokolwiek go tu zaskoczyło czy zdziwiło.
Nie ma żadnych zaskakujących zwrotów w fabule. Żadnych,
powtarzam.
Dałoby
się może przymknąć na to oko, ale postacie też są schematyczne
i nijakie. Motyw owego przekonywania się jednego z najeźdźców do
świata i kultury tubylców nigdy wcześniej nie został ukazany tak
bezbarwnie. Czemu tak sądzę? Ponieważ trudno tu mówić o jakiejś
przemianie. Jake Sully nie jest ani specjalnie uprzedzony do Na'vi,
ani za bardzo zżyty z Ziemianami, tak więc sytuacja, w jakiej się
znalazł, nie powoduje u niego wewnętrznego konfliktu, który mógłby
jakoś ożywić film Camerona. Sully nie czuje się rozdarty. Nie
musi wybierać między Ziemianami a Na'vi, bo nic nie przemawia na
korzyść tych pierwszych - to po stronie tych ostatnich znajdują
się wszystkie plusy. Zatem od początku jest oczywiste, po czyjej
stronie stanie nasz bohater i nie wiąże się to z żadną
wewnętrzną walką – jest po prostu jedynym oczywistym
rozwiązaniem w sytuacji, gdy ludzie są be, a Na'vi cacy.
Zatem
schematyczna fabuła i nijakie postacie, pozbawione życia
wewnętrznego. Niedobrze. Czułem się chwilami tak, jakbym oglądał
nie gotowe dzieło, a jedynie szablon, jakąś wstępną wersję,
którą dopiero trzeba rozwinąć i wzbogacić, by powstał
przyzwoity film.
“Zaraz!”,
wykrzyknie być może w tym momencie któryś z miłośników
“Avatara”. “Co ty tu, Al Jaridzie, wypisujesz jakieś bzdury,
że schematycznie, zero oryginalności, itp?! A sama sprawa awatarów?
Film zowie się “Avatar” i mówi o awatarach, które są pomysłem
oryginalnym i wzbogacają ten schemat. Więc przestań bredzić jak
potłuczony i przyznaj, że ten motyw jest czymś nowym i
świeżym!”
No
więc, nie. Zgoda, że to motyw ciekawy, ale wygląda na to, że
jednak żadna nowość. Przede wszystkim wypada w tym miejscu
wspomnieć o utworze Poula Andersona "Nazywam się Joe" z
1957 roku. Przyznam szczerze, nie czytałem. Ba, nawet w ręku tego
nie miałem. Jednak ze streszczenia, które zamieszcza Lem w
cytowanej już wyżej monumentalnej pracy na temat science fiction,
wyłania się obraz, nieuchronnie przywodzący na myśl motyw
awatarów. Pozwolę sobie przytoczyć kawałek owego streszczenia (na
ile dobrze oddaje ono treść utworu, tego nie mogę oceniać, ale
nie mam powodu, by nie ufać w tym względzie Lemowi): "Nad
Jowiszem, na który nie może, dla potęgi grawitacji, zstąpić noga
ludzka, znajduje się orbitalna stacja Ziemian; z pokładu tej stacji
samotny człowiek kontroluje sztuczną istotę, skonstruowaną podług
wytycznych inżynierii biologicznej - umyślnie dla badania
powierzchni planety. Łączność pomiędzy ową istotą (o budowie i
przemianie biochemicznej całkowicie odmiennej od fizjologii
ziemskiej) a człowiekiem umożliwia strumień "psi";
wzmacnia go aparatura "psioniczna". Człowiek kaleka, stale
przebywający na stacji, zdalnie włada ruchami i doznawaniem Joego.
Przez jego oczy widzi pejzaże Jowiszowe, jego zmysłami bezpośrednio
kontaktuje się z niezwykłym światem masywnej planety."
Jak widać, Jake Sully nie jest pierwszym w historii SF inwalidą,
którego umysł zostaje wcielony w kosmiczną istotę. Jakaż szkoda.
Najbardziej, zdałoby się, oryginalny pomysł Jamesa okazał się
równie wtórny jak pozostałe.
 |
Przynajmniej stwór nie wygląda jak Na'vi. |
No dobrze, ale czemu nie
eksploatować ciekawego pomysłu, nawet jeśli nie pierwszej
świeżości? Wszak ten sam motyw można przedstawić na wiele
odmiennych sposobów. Ano, zgadza się. Tyle że ów intrygujący
wątek awatarów w filmie Camerona całkowicie zaprzepaszczono. Na
dobrą sprawę mogłoby tu ich w ogóle nie być, bo niczego do
fabuły nie wnoszą. Pozwalają ludziom przeżyć bez maski w
atmosferze Pandory, ale jakie znaczenie mają dla tej historii?
Żadne! No, oprócz tego, że dzięki nim bohater może wyglądać
jak Na'vi i romansować z ich księżniczką (gdyby pozostał w
swojej ludzkiej postaci, mógłby mieć z tym poważne problemy ze
względu na różnice międzygatunkowe). Nie tak wyobrażałem sobie
wykorzystanie ciekawego wątku awatarów w tym filmie – jest on tu
zwyczajnie zbędny, a wielka szkoda, bo dało się wykrzesać z niego
więcej i mocniej powiązać z fabułą.
Tak,
wiem, mądrzę się i czepiam, a nie napiszę niczego
konstruktywnego. Łatwo krytykować cudzą pracę, trudniej wymyślić
coś samemu. Zapewne.
No
to wiecie co? Napiszę wam w takim razie, jak wyobrażam sobie
sensowne wykorzystanie wątku awatarów, dobra? Spójrzcie zatem, jak
wyglądałby “Avatar by Al Jarid” (ech, a dopiero co pisałem o
zangielszczaniu języka – ale się wyłożyłem).
Otóż
w wersji tego filmu, którą na miejscu Camerona stworzyłby Al Jarid
(tylko skąd wziąłby tyle forsy?), ludzie tworzą te awatary, ale
nie po to, żeby przeżyć w atmosferze Pandory, bo to da się
spokojnie załatwić za pomocą odpowiedniego sprzętu. Robią to,
żeby podszywać się pod Na'vi i móc infiltrować tubylców od
środka. Szkolą komandosów w kulturze i języku Na'vi, a potem
posyłają ich do różnych osad, dzięki czemu mają na bieżąco
informacje z całej dżungli. Jake jest jednym z takich komandosów.
Przenika więc do plemienia autochtonów, udając jednego z
mieszkańców Pandory (np. członka innego plemienia, który
zabłądził w dżungli albo został posłany z jakąś dyplomatyczną
misją).
Myślę,
że taka wersja byłaby ciekawsza, bo motyw awatara miałby tu
kluczowe znaczenie. W filmie Camerona wszyscy wiedzą, że Jake, mimo
wyglądu wielkiego niebieskiego stwora, tak naprawdę jest
Ziemianinem, więc cała ta maskarada nic nie wnosi do historii.
Gdyby awatar był rodzajem kamuflażu służącego chytremu
przeniknięciu do plemienia, byłoby dramatyczniej.
Jake
byłby początkowo jak najbardziej oddany swojemu zwierzchnictwu i
sumiennie wypełniałby swą misję. Jednak infiltrując Na'vi,
musiałby, chcąc nie chcąc, przebywać wśród nich. Poznałby ich
z innej strony, niż ta, z której znają ich Ziemianie. Zrozumiałby
lepiej ich kulturę i docenił uznawane w niej wartości. Zawarłby
przyjaźnie. To wszystko zaczęłoby wzbudzać w nim wątpliwości co
do wypełnianej misji i co do tego, która strona konfliktu
Ziemianie-Na'vi ma więcej słuszności. Musiałby dokonać
dramatycznego wyboru, mając świadomość, że niezależnie od
decyzji będzie zdrajcą (albo dla Na'vi, którzy uważają go za
“swojego”, albo dla Ziemian, którzy mu zaufali, powierzając mu
tę misję). Ostatecznie opowiedziałby się pewnie po stronie
tubylców, jak u Camerona, ale ta decyzja byłaby poprzedzona
ciężkimi zmaganiami wewnętrznymi. Byłaby to historia, w której
początkowa niechęć, może nawet nienawiść do Na'vi, stopniowo
ustępuje i przeradza się w zrozumienie i sympatię. Opowieść, w
której wiele czasu wymagałoby przezwyciężenie uprzedzeń i
barier, nim Jake postanowi wesprzeć Na'vi w walce z ludźmi... A gdy
już podejmie tę decyzję, reżyser Al Jarid mógłby zaserwować
widzom jakiś zwrot akcji – np. Neytiri i inni dowiedzieliby się,
że Jake jest człowiekiem i przez cały czas ich okłamywał. Albo
inny zwrot - okazałoby się, że przejście bohatera na stronę
Na'vi nie pozostanie niezauważone przez ludzi, bo część
plemienia, które nasz Jake miał infiltrować, to tak naprawdę
wcale nie Na'vi, lecz Ziemianie, maskujący się dzięki swym
awatarom tak samo jak Sully. Albo można by już w ogóle pójść na
całość i zaserwować wersję ekstremalną – całe plemię to
zamaskowani Ziemianie, a rzekoma misja Jake'a okazałaby się po
prostu sprawdzianem lojalności.
Dobra,
nie muszę chyba ciągnąć tego dalej. Może się wam ta wersja nie
podobać, ale to tylko przykład – było wiele innych możliwości,
by tę historię rozwinąć, wzbogacić, skomplikować. W tej
opisanej powyżej, nawet jeśli nie powala ona na kolana, byłoby,
jak sądzę, w każdym razie ciekawiej i dramatyczniej niż u
Camerona i, co najważniejsze, awatary miałyby kluczowe znaczenie
dla fabuły. W filmie, który zaserwował nam James, są na dobrą
sprawę tylko gadżetem. A to zawsze boli, gdy twórca nie ma
koncepcji, w jaki sposób wykorzystać ciekawy pomysł.
...
James
Cameron (spoglądając
w ekran kinowy i ocierając łzę): To
moja ulubiona scena! Świetnie mi wyszła. Chwyta za serce, no nie?
Zawsze się przy tym wzruszam.
Al
Jarid: Naprawdę?
James
Cameron: No
ba! Sam musisz przyznać, że nie widziałeś w życiu bardziej
poruszającej historii miłosnej.
Al
Jarid (z
wahaniem): No...
Tak właściwie...
James
Cameron: Albo
wiesz co? Lepiej się w ogóle nie odzywaj. Jeśli nie jesteś
dogłębnie poruszony miłością Jake'a i Neytiri, to niechybny
znak, że jesteś po prostu nieczułym prostakiem bez
serca!
...
Myślicie
sobie, że nieważne, czy fabuła jest schematyczna, byle była
poruszająca?
Dobra,
no to pora zająć się szerzej tym elementem fabuły, któremu
poświęcono lwią część czasu ekranowego – wątkiem miłosnym,
warstwą uczuciowo-emocjonalną itp.
W
jednej z recenzji filmu Camerona (dokładnych namiarów nie jestem w
stanie podać, bo ze zbyt wieloma recenzjami miałem styczność)
przeczytałem opinię, iż nawet, jeśli ktoś na wątki miłosne
reaguje alergicznie, to ten z “Avatara” przełknie bez problemu.
Cóż, myślę, że jest niestety odwrotnie. Ja osobiście nic do
wątków miłosnych nie mam. Uczucia są tak istotne w życiu, że
warto robić o nich porządne filmy. Uważam więc, że dobry wątek
miłosny nie jest zły. No właśnie, dobry. Z tym przedstawionym w
filmie Camerona mam pewne problemy.
Po
pierwsze, mamy tu do czynienia z miłością międzygatunkową i to
do mnie po prostu nie trafia. JAK normalny człowiek może zakochać
się w istocie innego gatunku – trzymetrowym, niebieskim stworze z
ogonem? To chyba jakaś dewiacja. Owszem, mieliśmy np. we “Władcy
Pierścieni” związki elfio-ludzkie, ale elfy u Tolkiena to
właściwie jakby dostojniejsza i szlachetniejsza wersja ludzi –
nie ma między nimi aż takich różnic jak między dwoma odrębnymi
gatunkami istot żywych z dwóch oddalonych o wiele lat świetlnych
planet.
Hm,
chociaż czytając niektóre komentarze na Filmwebie, można by dojść
do wniosku, że wielu miłośników kina nie tylko nie dziwi uczucie
Jake'a, ale wręcz sami byliby skłonni je podzielać. Ludzie, czy wy
to wszystko piszecie na poważnie? Naprawdę pociąga was wykreowany
komputerowo niebieski i ogoniasty stwór z innej planety?! (Kręcę
głową z niedowierzaniem.) Przyznam, że na mnie wrażenia nie robi,
zwłaszcza, że występuje w tym filmie obok Michelle Rodriguez z
krwi i kości, która całkowicie deklasuje ten komputerowy
twór.
Zatem
sama natura tego związku jest jakaś taka z leksza chora, ale
głównym problemem jest bezbarwność tego wątku. Po “Titanicu”
wydawałoby się, że Cameron powinien mieć bezproblemowe i sprawne
prowadzenie wątku miłosnego w małym palcu. “Titanica” jednak
ogląda się dobrze i ciekawie, natomiast love story w “Avatarze”
jest nużąca. Nie bardzo wiadomo, co właściwie przyciąga ku sobie
naszą dwójkę bohaterów, oczywiście oprócz tego, że spędzają
wspólnie czas. Twórcy filmowi już wielokrotnie udowadniali, że
wychodzą z założenia, iż dwie dowolne osoby przeciwnej płci,
które spędzają ze sobą dużo czasu, nieuchronnie i bezdyskusyjnie
muszą się w sobie zakochać i w ogóle nie ma innej opcji – a
przecież w życiu wcale to tak nie działa. Zaś wątek miłosny
jest, przynajmniej w moim odczuciu, tym mniej udany, im bardziej
nierzeczywisty i nienaturalny. Między Jake'em i Neytiri nic nie
iskrzy – oni po prostu się kochają, bo tak mają w scenariuszu,
jak w każdym hollywoodzkim hicie. Czasem można odnieść wrażenie,
że twórcy tych hitów kręcą swoje filmy z rozpiską w ręku, na
której po kolei odhaczają kolejne obowiązkowe punkty (“akcja”,
“efekciarstwo”, “humor”, “wątek miłosny”), skupiając
się tylko na tym, by je umieścić w swoim filmie, a nie na tym, by
zrobić to w jakiś porządny sposób. Wciśnięty do filmu wątek
miłosny, który nie wynika z potrzeby twórczej, a tylko z zasady,
że powinien być, raczej nie ma szans na wywołanie w widzu jakichś
emocji.
Z
powyższych powodów obserwowanie relacji Jake'a i Neytiri nie jest
specjalnie porywające, a te partie filmu, w których księżniczka
Na'vi wprowadza stopniowo naszego bohatera w świat Pandory, byłyby
po prostu nudne, gdyby nie zawarta w nich prezentacja kolejnych
stworów zamieszkujących dżunglę.
....
James
Cameron: No
za każdym razem, jak oglądam swoje dzieło, jestem przejęty jego
głębią.
Al
Jarid (budząc
się z krótkiej drzemki): Eee?
Że co?
James
Cameron: Przesłanie,
Al. Przesłanie. No chyba nie chcesz powiedzieć, że taki z ciebie
tuman, że nawet nie dostrzegasz głębokiego przesłania tego
filmu?
...
Niezwykle
subtelne (tak, nabijam się – wybaczcie) przesłanie “Avatara”
brzmi: “przyroda – dobrze, cywilizacja – źle”. Nie musimy
się w tym filmie nawet doszukiwać tego morału, bo Cameron nie tyle
podaje go na tacy, co wręcz kładzie łopatą do łba. Jak
wspomniałem, podział świata jest w tym filmie czarno-biały. Jake
nie ma żadnych wewnętrznych rozterek, po czyjej stronie stanąć.
Nie czuje się rozdarty między dwoma światami, bo za pozostaniem
człowiekiem nie przemawiają ŻADNE argumenty - to po stronie Na'vi
są wszystkie plusy.
Zanim się mnie ktoś uczepi - ja nie
próbuję tu dociekać, czy przesłanie "Avatara" jest
słuszne. W ogóle nie wypowiadam się na ten temat. Chodzi mi tylko
o sposób jego podania - na chama, prosto z mostu, bez żadnych
niedopowiedzeń, żeby nawet ośmiolatek skumał od razu. Jeśli film
chce coś powiedzieć, powinien robić to subtelniej, z wyczuciem i
klasą. Wtedy jest dziełem. To, co wyszło Cameronowi jest trochę
za proste. No dobrze, nie trochę. O WIELE za proste. Na miejscu
reżysera wprowadziłbym nieco niejednoznaczności, zostawił trochę
szarości obok czerni i bieli (ale o tym już pisałem,
przedstawiając swoją własną wersję filmu). No bo niestety w
takiej formie w jakiej powstał, "Avatar" przypomina trochę
propagandę socjalistyczną, w której ludzie budujący socjalizm są
piękni, silni i dobrzy, a ich przeciwnicy to "zaplute karły".
Toż to wciskanie widzowi na siłę idei, która sama w sobie może
być słuszna lub nie, ale w każdym razie sprawia, że film zamiast
być artystycznym dziełem, przypomina niestety ekologiczną
agitkę.
Pewnie,
ekologia i troska o dobro środowiska są ważne, ale prostacki
sposób podania tego truizmu w “Avatarze” woła o pomstę do
nieba. “Spójrzcie jaki bajeczny jest świat Na'vi, a jaki szary i
brzydki świat ludzi!” I potem widzowie po wyjściu z kina, musząc
wrócić do rzeczywistości, wpadają w depresję (podobno to
dotknęło dość wielu). Świetnie was rozumiem, ludziska! Też nie
podoba mi się współczesna cywilizacja i wolałbym mieszkać w
szałasie w dżungli. Ale w prawdziwej, nie tej z “Avatara”.
“Avatar” bowiem ukazuje nam świat pokojowej koegzystencji z
naturą w sposób okropnie nachalny i toporny. Miałem chwilami
wrażenie, że oglądam nie film, a widokówkę – ładną,
kolorową, ale płaską...
...
James
Cameron: Jeśli
już niczego nie umiesz docenić w tej historii i płynących z niej
morałach, to spójrz chociaż na świat Pandory i zobacz, jak go
szczegółowo i ciekawie wymyśliłem! Ha! Zaniemówiłeś, co?
Widzisz, ile tu zupełnie nowych gatunków istot? Możesz sobie gadać
zdrów, że fabuła nie jest oryginalna, ale nie możesz tego
powiedzieć o wykreowanym w “Avatarze” świecie.
Al
Jarid (niechętnie): No
więc, niestety mogę.
...
To
prawda, że podziwianie Pandory jest największą płynącą z tego
filmu przyjemnością. Oglądamy piękne krajobrazy i coraz to nowe
stworzenia zamieszkujące ten zróżnicowany świat. Tylko że... w
tym świecie też nie ma za wiele oryginalności. To po prostu
dżungla, dżungla, dżungla, trochę lewitujących skał (?!) i
znowu dżungla. Spójrzmy prawdzie w oczy - nie trzeba być zbyt
twórczym, żeby wymyślić dżunglę, nawet taką.
A
zamieszkująca ją fauna? To ona przecież ma świadczyć o
kreatywności Camerona i pozostałych twórców tego filmu, czyż
nie? No więc... jest ciekawa, ale nie jest oryginalna.
Podstawowym
problemem z występującymi w “Avatarze” zwierzakami jest ten, że
w ogóle nie wyglądają na formy życia, które pojawiły się w
świecie odległym wiele lat świetlnych od Ziemi. Czemu? Bo po
prostu nie są to stworzenia wymyślone od podstaw, a jedynie mniej
lub bardziej udziwnione wariacje na temat zwierząt ziemskich. Coś
jak pokemony. Rozumiem, że dla wielbicieli “Avatara” takie
porównanie może być oburzające, ale chodzi mi o samą zasadę
twórczą – bierzemy jakieś zwierzę (albo kilka), trochę
przekształcamy i już mamy “zupełnie nową” istotę. Pandorę
zatem zamieszkują takie “zdumiewające” kreatury jak: wariacja
na temat psa (czy też wilka), wariacja na temat lemura, wariacja na
temat antylopy, wariacja na temat nosorożca, wariacja na temat konia
i inne równie pomysłowe. Stworzenia z owego świata to nic więcej,
jak tylko odpowiedniki tych naszych. Nie stwarza to wrażenia życia,
które rozwinęło się w oderwaniu od ziemskiego.
No
a Na'vi? Czy oni ratują sytuację? Nie. Oni są gwoździem do trumny
i niweczą ostatecznie szansę na jakikolwiek realizm. Powód? Są
prawie zupełnie ludzcy. Niemal w ogóle nie postarano się zrobić z
nich mieszkańców innej planety (no dobra, księżyca). Tak, są
trzymetrowi i niebiescy, mają po cztery palce u rąk, a ponadto
ogony, ale te wszystkie cechy są powierzchowne – nie na tym
powinno polegać tworzenie przedstawicieli obcych kosmicznych
cywilizacji (o czym traktuje cytat z Lema, który wrzuciłem jako
motto tej recenzji – tak, zgadza się, pan Stanisław wspomniał o
niebieskim kolorze skóry i liczbie palców u rąk – już
czterdzieści lat temu napisał, jak widać, poradę dla Camerona,
jak nie powinien przedstawić swoich Na'vi).
"Co
się czepiasz i o co ci właściwie chodzi? Czemu kosmici nie mogą
przypominać ludzi?”, moglibyście spytać. Sprawa przedstawia się
następująco – ludzcy Na'vi są nierealni, jeśli zestawić ich z
resztą przedstawicieli świata, w którym żyją. My, ludzie, mamy
wiele cech wspólnych z zamieszkującymi naszą planetę zwierzętami.
Na Pandorze to nie działa - Na'vi mają dużo więcej wspólnego z
Ziemianami, niż ze zwierzętami pandorskimi. Dlatego stworzony przez
Camerona świat jawi mi się jako niespójny i nieprawdopodobny
naukowo. Niebiescy tubylcy wydają się jakby wyrwani z kontekstu, w
którym ich umieszczono, jakby (wbrew temu, co Cameron akcentuje tak
nachalnie i nieustępliwie) nie byli wcale częścią tego samego
ekosystemu, co inne zamieszkujące ich dżunglę istoty.
Zwierzęta
z Pandory miewają na przykład powszechnie więcej par oczu niż
tylko jedna (zwykle jedną parę dużych i jedną mniejszych), ale
Na'vi mają tylko jedną – jak ludzie, choć nie mogą być
przecież z nimi spokrewnieni. Zwierzęta z Pandory (czy to np.
latające ikrany czy też koniowate wierzchowce, których nazwy nie
pomnę) mają jakieś dziwne, zewnętrzne narządy oddechowe (nie
skrzela i pewnie też nie płucotchawki – zresztą nie jestem
biologiem). Na'vi nie. I wreszcie, WSZYSTKIE zwierzęta z Pandory
mają więcej kończyn niż cztery. Te latające mają po dwie pary
skrzydeł, te naziemne mają po sześć nóg. I tylko Na'vi
oczywiście z tej cechy świata Pandory się wyłamują – oni
jedyni mają zaledwie cztery kończyny, jak ludzie.
Czemu
nasi niebiescy trzymetrowcy tak bardzo odbiegają od innych
pandorskich istot, a zamiast tego przypominają ziemskie? Wyjaśnienie
istnieje, i to dość oczywiste, ale nie ma nic wspólnego z naukowym
realizmem, na którym podobno Cameronowi zależało. Otóż Na'vi
przypominają ludzi, a nie “prawdziwych Pandorczyków” (czyli
resztę przedstawicieli tego ekosystemu), żebyśmy mogli z nimi
sympatyzować i żeby Jake Sully mógł spokojnie romansować z
księżniczką, która nie będzie go przerażać dodatkową parą
oczu czy rąk. Myślę, że chodziło wyłącznie o to. Jeśli romans
międzygatunkowy nie ma razić widza (mnie mimo wszystko razi, jak
wspomniałem), to oba gatunki muszą być do siebie jak najbardziej
zbliżone.
Nie
tylko więc anatomia naszych Na'vi jest zadziwiająco (jak na gatunek
żyjący tak daleko od Ziemi) ludzka, ale też ich kultura. Co tu
dużo mówić, Na'vi to Indianie. Nie ma tu nawet za bardzo prób
ukrycia tego faktu, ze szkodą dla filmu. Wiadomo, że to do Indian
niebiescy autochtoni mają nawiązywać, ale mogliby być ich
symbolem, a nie dosłowną ilustracją. Niestety Cameron poszedł
właśnie na dosłowność, dzięki czemu Na'vi mają typowo
indiańskie atrybuty (łuki, hamaki), fryzury, a i ubrania żywcem
pożyczone od mieszkańców amazońskiej dżungli. Z tym tylko, że
pandorskie niewiasty, w przeciwieństwie do swych amazońskich
pierwowzorów, zakrywają piersi – naukowe wytłumaczenie tej,
zdałoby się, zagadkowej różnicy, jest takie, że robią to one po
to, by film Camerona nie dostał wyższej kategorii wiekowej i by
śmiało mogły walić na niego do kin całe rodziny. Mężczyźni
Na'vi naturalnie nie muszą się lękać – oni bez obaw mogą
eksponować klatę, ponieważ męska klata jakoś nie gorszy
udających się do kina Ziemian, ale damska, choćby nawet była
równie płaska (no co, zdarza się), jest niedopuszczalna i w
najwyższym stopniu gorsząca. Oczywiście nie ma w tym podejściu za
wiele sensu i w dodatku zawsze zalatywało mi ono trochę radykalnym
islamem (męska twarz – okej, damska – zasłonić!). Ludy
pierwotne mają widocznie świadomość, że odmienne traktowanie
rozebranych do pasa mężczyzn i niewiast to czysty bezsens, dlatego
u nich w tym względzie panuje rozsądna równość. Ale Na’vi to,
rzecz jasna, nie dotyczy, oni bowiem są ludem pierwotnym
dostosowanym do zachodniego widza.
Stąd
też bierze się ta ich pokojowa koegzystencja z otaczającą
przyrodą. Nie powiecie mi chyba, że to prawdziwy obraz ludów
pierwotnych (muszę komuś przypominać, że Maorysi doszczętnie
wybili ptaki moa?)! „Avatar” rozgrywa po prostu na nowo mit
„szlachetnego dzikusa”, święcący tryumfy od czasów Rousseau.
Na'vi
zatem są, jak widać, po prostu lekko zmodyfikowaną (by było
bardziej kosmicznie i nieziemsko) i przykrojoną pod zachodnie gusta
wersją ziemskich plemion pierwotnych, głównie Indian. Również
ich język został ponoć oparty o mowę tych plemion, tzn. o języki
polinezyjskie, afrykańskie i indiańskie. Bardzo słuszne
posunięcie, James. To dodaje realizmu jak nic. Na pewno starożytni
Polinezyjczycy, Afrykanie czy Indianie nieraz dzięki swojej
wypasionej technologii odwiedzali Pandorę i dzięki tym kontaktom
Na'vi mogli czerpać do woli z ziemskich języków. A może to
Pandorczycy, dzięki swej równie wypasionej technologii odwiedzali
Ziemię i tak im się spodobały co poniektóre ludzkie języki, że
sobie co nieco pożyczyli?
Wychodzi
na to, że Cameron zatrudnił sztab naukowców, by ostatecznie
stworzyć coś, co będzie mniej realne naukowo, a za to
przyjemniejsze i lepiej przyswajalne dla widza. Przez to uczynił
świat "Avatara" niespójnym - włożono w jego stworzenie
sporo wysiłku, ale mało konsekwencji. Dlatego do mnie ta wizja
świata nie przemawia. Rozrywka widza kosztem logiki - czasem to
całkiem nieźle wychodzi, ale nie w filmie, który dąży do pewnego
realizmu (ten cały sztab ekspertów, artykuły i książki naukowe o
Pandorze itp.).
Ostatecznie
niestety Na'vi
są zupełnie nierealistyczni naukowo i nie na wiele kreatywności
zdobyli się ich twórcy. Jedyną ich naprawdę oryginalną cechą są
warkocze, dzięki którym mogą się oni łączyć z innymi
pandorskimi stworzeniami. Trochę to może zbyt dosłowne
przedstawienie jedności z naturą, ale z pewnością ciekawe i
oryginalne. Szkoda, że Cameron nie miał więcej tak niezwykłych
pomysłów.
[A
teraz, gdy już tyle napisaliśmy o Na'vi, drodzy czytelnicy,
odpalcie sobie serial "Wojny Klonów", ten z 2003 roku (a
więc powstały lata przed "Avatarem") i rzućcie okiem na
tubylców, których spotykają Anakin i Obi Wan. Tubylcy ci
(Nelvaanianie) mają może pyski bardziej psie, a Na'vi bardziej
kocie, ale podobieństw jest zdecydowanie więcej niż różnic -
chociażby uszy i nosy. No więc wystarczy zwrócić uwagę, że
Nelvaanianie z "Wojen Klonów" to niebiescy tubylcy o
zwierzęcych twarzach i długich czarnych włosach uczesanych w
warkocz, a ich kultura jest w jawny sposób czysto indiańska. Co
za... hmm... dziwny zbieg okoliczności, prawda? Niebiescy,
zwierzokształtni Indianie? Tak więc w kwestii poruszanego powyżej
braku oryginalności "Avatara"... Czy Cameron ma teraz do
powiedzenia coś na swoją obronę?]
 |
Nelvaanianie? Na'vi? Łatwo się pomylić. |
...
James
Cameron: O
żeż! To już koniec! Niech to! Czemu wszystko, co dobre, musi tak
szybko się kończyć? Jeszcze tylko możemy sobie “I see you” na
napisach posłuchać i już musimy zasuwać do domu.
...
Zbliżam
się do końca niniejszej recenzji (wreszcie!). Wypada jeszcze tylko
wspomnieć o muzyce, a dokładniej o tym, jak ją pan James Horner
potraktował po macoszemu. Wziął i pozbierał ze swoich
wcześniejszych ścieżek dźwiękowych co tam gdzie miał ciekawego,
po czym lekko to pozmieniał i posklejał. Trudno wychwycić w
melodiach z “Avatara” cokolwiek świeżego, czego Horner nie
zaserwowałby nam w którymś z wcześniejszych filmów. Żadna z
tych melodii zresztą nie rzuca się w uszy i nie zostaje po seansie
w pamięci. Wielka szkoda, że aż tak się wypalił człowiek, który
stworzył tak genialne kompozycje dla “Titanica” czy “Braveheart”
i który był przez wiele lat moim ulubionym kompozytorem muzyki
filmowej. Cóż, teraz jego miejsce zajął James Newton Howard (to
już trzeci James w tym tekście – czy oni nie mają w tym
Hollywoodzie innych imion?).
...
James
Cameron: I
jak wrażenia po seansie? Arcydzieło, nie?
Al
Jarid: No...
Jakby to ująć... Złe nie było, tylko że... Nie, do arcydzieła
to temu daleko.
James
Cameron (obruszony): Ignorant!
Nie potrafisz po prostu docenić prawdziwie artystycznej roboty. Inni
jakoś doceniają! Spójrz! Walą na “Avatara” drzwiami i oknami!
Każdy musi zobaczyć to przynajmniej pięć razy!
Al
Jarid (patrzy
na niego z nierozumnym zdumieniem w oczach, niczym kot
Filemon): Dlaczego?
James
Cameron (obracając
w dłoniach pokaźny plik banknotów): No,
dla własnej przyjemności, oczywiście. By móc jak najwięcej
wartościowych wrażeń wynieść z każdego następnego seansu.
Al
Jarid: Ty
chyba... naprawdę jesteś z tego “Avatara” zadowolony,
co?
James
Cameron: Myśl
logicznie, Al. Każdy byłby zadowolony, gdyby udało mu się
stworzyć epokowe dzieło, otwierające nowy rozdział w historii
kina, kultury i w ogóle całej cywilizacji. I kto tego dokonał? No?
Ja! Jam ci tego dokonał! Kto jest mistrzem? No kto? (zaczyna
taniec radości, nie bacząc na zdziwienie przypadkowych
przechodniów) Jeeeesteeeem
króóóóleeeem świaaaataaaa!!!
...
Obojętnie,
jak bardzo bym tu “Avatara” skrytykował, niczego to już nie
zmieni. Został najbardziej kasowym filmem wszechczasów, spychając
z tej pozycji “Titanica”, który piastował ją przez tyle lat.
Jak dla mnie, trochę szkoda. Nie dlatego, żeby “Titanic” był
aż tak super. Nie. Ale dlatego, że “Avatar” jest filmem odeń
słabszym. W ciągu tych wszystkich lat pojawiło się już trochę produkcji lepszych niż “Titanic” i żal, że to nie żadna z
nich, lecz właśnie taka szablonowa i schematyczna opowieść o
niebieskich Indianach odebrała mu to zaszczytne miano najbardziej
kasowego filmu.
Cameron
tryumfuje. Szkoda tylko, że nie pod względem artystycznym, lecz
komercyjnym. Najważniejszego Oscara wprawdzie nie dostał (słusznie
– choć nie wiem, czy zasługiwał na niego “The Hurt Locker”,
bo, co tu dużo mówić, nie przebrnąłem przez ten film), ale
zgarnął i wciąż zgarnia za swą historyjkę o Na'vi niebotyczne
sumy. A to “Avatar” powróci do kin dłuższy o kilka minut, a to
znowu pojawi się jakaś dłuższa wersja, potem pewnie jeszcze raz w
kinach wersja z paroma ujęciami więcej – i tak to się kręci i
zarabia dla wujka Jamesa godziwe pieniądze.
Nie
ma się co dziwić, że w planach dwie następne części (które
będą kręcone jednocześnie). Z pewnością i one będą
megaprzebojami. Może nawet pobiją rekord swego poprzednika. Ludzie
znowu ruszą do kin jak zaczarowani, ale ja wysiadam z tej kolejki i,
gdy pojawi się “Avatar 2”, z pewnością nie będzie mnie na
seansie. Bo po co? Po co rozciągać opowieść o Jake'u Sullym i
jego ukochanej Neytiri aż na trzy filmy?! Spójrz prawdzie w oczy,
James! Nie miałeś pomysłu nawet na jeden!
 |
Oj, pomyłka! To już inny "Avatar". Dużo fajniejszy. Obejrzyjcie koniecznie. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz