piątek, 19 marca 2021

Ekranizacja lepsza niż oryginał. 10 filmów lepszych od książek

Kiedy ktoś zabiera się za ekranizację naszej ulubionej książki, nasze odczucia wobec tego faktu są ambiwalentne. Bo z jednej strony może nawet jesteśmy ciekawi, jak to wyjdzie, ale z drugiej zapala się ostrzegawcza lampka - na pewno to schrzanią. A potem, kiedy mamy okazję obejrzeć już film, okazuje się, że nasze przeczucia znalazły potwierdzenie - naprawdę to schrzanili.

To, że ekranizacja jest gorsza od literackiego oryginału, stanowi regułę. Trudno się temu dziwić. Czytając książkę, każdy sobie ją jakoś wizualizuje i jest naturalne, że to nasze własne wyobrażenia są nam najbliższe i wizja twórców filmowych może im nie dorównać. Poza tym film rządzi się innymi prawami niż literatura. Ogranicza go metraż, musi więc w wybiórczy sposób traktować materiał wyjściowy, uciekać się do licznych skrótów i uproszczeń.

Ale nie będziemy tu mówić o filmach, które nie dorównały książkom, na których zostały oparte. Chyba że chcecie siedzieć tu i czytać tę notkę do późnej nocy. Nie? Tak myślałem. Lista filmów słabszych od książek byłaby po prostu za długa - pewnie byłoby to z 95% wszystkich ekranizacji. A więc nie na tym się skupimy. Pójdziemy po prąd i spróbujemy znaleźć sytuacje, w których ekranizacja przebiła literacki oryginał.

Czy to się w ogóle zdarza? Każdy ma na to własną odpowiedź, bo odbiór sztuki jest subiektywny. Ale w każdym razie jestem w stanie znaleźć kilka przypadków, kiedy w moim odbiorze film był lepszy niż książka.




1. Jurassic Park

2. Jurassic Park: Zaginiony świat

Skupię się tu na pierwszej części, ale większość tego, co napiszę, dotyczy również sequela. Książkowy oryginał napisany przez Michaela Crichtona, zajmującego się zawodowo hurtową produkcją bestsellerów, to niezłe czytadło. Oryginalny pomysł wyjściowy, no i dużo się dzieje. Pod pewnymi względami jest lepszy niż ekranizacja Spielberga, ale właśnie - tylko pod niektórymi. A na innych polach przegrywa z kretesem.

Co w książce jest lepsze? Na przykład jest lepiej i obszerniej wyjaśnione, w jaki sposób firma InGen tworzy dinozaury. Zagłębianie się w takie naukowe szczegóły może wprawdzie niejednego czytelnika znudzić, ale dla mnie było to całkiem ciekawe - te kwestie w filmie były ledwie liźnięte.

Książka bardziej też gra atmosferą tajemnicy, choć to akurat wychodzi średnio. Przez długi czas próbuje ukryć przed czytelnikiem, co to właściwie dzieje się w parku założonym przez Hammonda. To nie działa, bo wszyscy widzieliśmy już film. A nawet jakbyśmy nie widzieli, to i tak nietrudno będzie nam się domyślić rozwiązania zagadki - książka ma tytuł „Jurassic Park” i szkielet dinozaura na okładce. Naprawdę nie trzeba być Sherlockiem.

Książka z natury rzeczy zawiera w sobie więcej niż film. Jak wspomniałem, ekranizacja musi sobie powybierać z literackiego oryginału co smakowitsze kąski, żeby zmieścić się w czasie (niektóre rzeczy w ekranizacji niesłusznie pominięto, na przykład nie dowiadujemy się, dlaczego triceratops choruje). Więc plusem oryginału Crichtona jest to, że zawiera jeszcze więcej przygód z dinozaurami. Książka jest też brutalniejsza, więc miłośnikom mocniejszych wrażeń może przypaść do gustu.

A na jakim polu przegrywa z filmem? Moim zdaniem jest napisana raczej średnim stylem - miałem problem, żeby się w nią wczuć. Film Spielberga jednak bardziej umiejętnie gra na emocjach. Pamiętacie tą atmosferę niezwykłości i fascynacji, towarzyszącą poznawaniu Parku? W książce tego brakuje. Pierwsze spotkanie z dinozaurem zdaje się nie robić szczególnego wrażenia nie tylko na czytelniku, ale i na samych postaciach. Zamiast szoku i zachwytu, jak w filmie, wygląda to tu bardziej na zasadzie: „O, dinozaur. No spoko.”

Również nastrój grozy znacznie bardziej daje się odczuć przy oglądaniu filmu niż przy czytaniu literackiego oryginału.

Oprócz tego film wydaje się bardziej zwarty. Owszem, powybierano tylko niektóre wydarzenia z książki, ale, o dziwo, wydaje się, że filmowi się to przysłużyło. Jest bardziej skondensowany i dzięki temu w drugiej połowie stale coś się dzieje. Książka pod tym względem trochę się rozłazi.

W filmie lepiej wypadają też postacie. Może poza Gennaro - zrobiono z niego stereotypowego prawnika, a w książce ta postać jest bardziej wielowymiarowa. I wcale nie jest tchórzem, zostawiającym dzieciaki na pastwę tyranozaura.

Za to reszta postaci zdecydowanie lepiej wyszła w filmie. Szczególnie Lex i Tim. W książce, inaczej niż w filmie, to Tim jest starszy. Lex jest małą irytującą dziewczynką i prawdziwą kulą u nogi. Na nic się nie przydaje, nie ma żadnych przydatnych umiejętności, ciągle plecie od rzeczy i wpędza pozostałych bohaterów w kłopoty.

Także doktor Sattler trudno w książce polubić. Nieraz zachowuje się jak skończona idiotka, przez co naraża inne postacie na śmierć.




3. Koralina / Koralina i Tajemnicze Drzwi

Literacki oryginał nie przypadł mi do gustu ze względu na sposób, w jaki jest napisany. Tak normalnie, to nic nie mam do twórczości Neila Gaimana - „Gwiezdny pył” i „Nigdziebądź” są całkiem spoko. Ale „Koralina” nie wypaliła. Jasne, widać tu, jak zwykle, imponującą wyobraźnię Gaimana, kłopot jednak w tym, że styl jest zupełnie nijaki. To po prostu suche relacjonowanie wydarzeń. Nie mogę się w tę książkę zagłębić, bo jest właśnie taka bezstylowa, jakby czytało się streszczenie, a nie prawdziwą literaturę. Może Gaiman uznał, że skoro to ma być dla dzieci, to nie trzeba się wysilać? A może inaczej - może dał z siebie wszystko, ale ktoś to skopał w polskim przekładzie?

Przyczyny mogą być różne, ale efekt jest taki, że książka nie wciąga, nie ma klimatu i na mnie, jako na odbiorcę, po prostu nie działa, przeciwnie niż film w miłej dla oka technice stop-motion.




4. Czarnoksiężnik z Oz

Podobny przypadek jak powyżej. Styl książki Le Bauma jest tragiczny. Skrótowy, pobieżny, beznamiętny. To kolejny przypadek, gdy książka wygląda jak streszczenie i nie pozwala wsiąknąć w opowiadaną historię. To pisarstwo w stylu: „Szli sobie przez las, gdy nagle wyskoczył na nich z zarośli straszliwy potwór, jednak po długiej i zaciętej walce udało im się go pokonać”. W taki mniej więcej sposób napisana jest ta książka. Coś ledwo zacznie się dziać i ciach! - już jest po sprawie. Zanim czytelnik zdąży w jakikolwiek sposób przejąć się, czy bohaterowie wydostaną się z opresji, dawno już jest pozamiatane.

Nic więc dziwnego, że lepiej tu wypada ekranizacja. Mam na myśli oczywiście tę najsłynniejszą, z lat 30-tych, ale jak się zastanowić, to założę się, że każda, jaka powstała, jest lepsza od tego miernego czytadła.




5. Wyspa skarbów / Planeta skarbów

Ta książka nigdy jakoś do mnie nie przemawiała. Aż dziwne. Przygody z piratami, poszukiwanie skarbu - wydawałoby się, że to coś w sam raz dla mnie. No ale niestety, przygoda Jima Hawkinsa nużyła mnie w literackim wydaniu. Wiem, że klasyka. Domyślam się, że swego czasu musiało to ekscytować i porywać, ale we mnie to dzieło znalazło opornego i znudzonego czytelnika.

Inaczej jest z „Planetą skarbów”. Akcję książki przeniesiono w kosmos. Wymieszano stylistykę futurystyczną z retro, tak więc żaglowce mkną przez kosmiczne otchłanie. Wszystko w zasadzie wskazywałoby, że taki film powinien być słaby. W unowocześnianiu klasycznych opowieści zwykle czuć pewną desperację. Tak jakby twórcy myśleli sobie: „Jak możemy podrasować tę opowieść, żeby współczesny odbiorca nie pomyślał, że to ramota i nie zamierza tego oglądać? O! „Romeo i Julia” o konflikcie gangsterskich rodzin! O, Pinokio jako android! O, „Planeta skarbów” w kosmosie!” Unowocześnianie jest zwykle po prostu takim bajerem, który ma skusić człowieka dzisiejszych czasów, by sięgnął po starą opowieść, której normalnie by się nie tknął.

Czy w „Planecie skarbów” również tak jest? Może po części. W sensie, można by zapytać, po co przenosić akcję w kosmos i wprowadzać pewne futurystyczne elementy, skoro większość pozostaje ta sama? Uważam jednak, że sporo elementów całkiem pomysłowo przełożono. Zamiast wyspy mamy planetę. Zamiast kuternogi, Jim ma się teraz wystrzegać cyborga. Zamiast sztormu jest wybuch supernowej. Zamiast papugi mamy stworka zmieniającego kształty - zatem w miejsce gadającego zwierzaka mamy takiego, który naśladuje nie tylko słowa, ale i wygląd. Szalony Ben jest robotem z usuniętą płytką pamięci.

A przy tych rozmaitych zmianach, sama opowieść pozostaje klasyczna - przebiega bardzo podobnie, po kolei odhaczając punkty fabularne książki. Zatem, paradoksalnie, jest to dosyć wierna ekranizacja, choć w kosmosie i z różnymi kosmicznymi stworami w obsadzie.

Ale zaraz, czy w takim razie ten film nie powinien mnie nudzić? Przecież opowiada tę samą historię, co książka. No niby tak, ale film inaczej rozkłada akcenty i dodaje głębszą warstwę emocjonalną. Trzonem opowieści jest w tym wydaniu więź między Jimem Hawkinsem a Johnem Silverem, w którym młody chłopak odnajduje substytut ojca. No i to w głównej mierze ciągnie ten film.

Nie brakuje wzruszeń, w czym pomaga piękna muzyka Johna Newtona Howarda (jedna z najlepszych ścieżek dźwiękowych w historii, moim zdaniem). Postacie są wyraziste i budzą sympatię (tylko B.E.N. jest wkurzający), nawet jeśli twórcy czasem swobodnie podeszli do bohaterów z kart książki, zmieniając im nieraz gatunek, a czasem i płeć (kapitan Smollet został zmieniony w kapitan Amelię, ale nie mam za złe, bo ona wymiata i jest tu najlepszą postacią). Nie brakuje akcji, a napięcie jest budowane lepiej niż w literackim oryginale.




6. Opowieści z Narnii: Lew, czarownica i stara szafa

7. Opowieści z Narnii: Książę Kaspian

Spokojnie, książek o Narnii nie będę się czepiał. Są fajne, mają niezły baśniowy klimat, akcja wciąga, nie ma na co narzekać. Ale filmy są lepsze. Tak sobie uważam. Co, zabronicie?

Mam na myśli dwa pierwsze filmy - „Lwa, czarownicę i starą szafę” oraz „Księcia Kaspiana”, a zatem te, które Andrew Adamson nakręcił dla Disneya. Trzeci film, „Podróż Wędrowca do Świtu”, to już produkcja, za którą odpowiada inne studio i inny reżyser, no i... to niestety widać.

Ale wróćmy do dwóch pierwszych. Kiedy te ładnych kilkanaście lat temu dotarła do mnie wieść, że ludzie z Disneya chcą ekranizować „Narnię”, nie sądziłem, że to się uda. A już na pewno nie sądziłem, że uda się AŻ TAK. No bo to już XXI wiek i nikt już nie umie kręcić baśniowych filmów z prawdziwym klimatem niezwykłości - wiecie, takim, jaki ma na przykład „Niekończąca się opowieść”. Albo „Legenda” Ridleya Scotta (nudny film, ale ze świetnym klimatem). Albo „Merlin” z Samem Neillem (świetny film ze świetnym klimatem - kiedyś może poświęcę mu notkę). Wiecie, o co chodzi?

Tymczasem Adamsonowi udało się przenieść na ekran ten wyjątkowy nastrój baśniowości i zachwytu - poważnie, sprawdźcie sobie na przykład scenę, w której Łucja po raz pierwszy trafia do Narnii.

Ekranizacja obudziła we mnie podobne odczucia, jakie lata wcześniej w mojej dziecięcej duszy wzniecały książki z narnijskiej serii. Już samo to wystarczyłoby, żebym filmy Adamsona uznał za godną adaptację, nie ustępującą literackiemu oryginałowi.

Ale przecież nie mówimy tu dzisiaj o ekranizacjach równych książkom, tylko o tych lepszych niż książki. No więc właśnie, narnijskie filmy nie tylko znakomicie poradziły sobie z oddaniem ducha powieści Lewisa. Adamson i jego ekipa osiągnęli tu znacznie więcej. Postacie zostały dopracowane, pogłębiono ich charaktery i stworzono między nimi ciekawsze relacje. Rozwinięto wiele wątków, które w książce były tylko pobieżnie zarysowane - wojenny kontekst, batalistykę, różnorakie niuanse charakterologiczne. Dzięki temu, mimo teoretycznie infantylnych elementów przeniesionych z książek (gadające zwierzęta czy sam Święty Mikołaj we własnej osobie), ogląda się to jak dzieło dojrzałe i w sporym stopniu dorosłe. Zwłaszcza „Księcia Kaspiana”, gdzie mamy bardziej surowy klimat, więcej bitew i trupów, intrygi i rozgrywki o władzę na telmarskim dworze.

Adamson wziął baśniowe książki o Narnii, które, jako skierowane do dzieci, posługiwały się pewnymi uproszczeniami, i przełożył je na filmy dla dorosłych (sam przyznał, że choć pamięta o najmłodszych odbiorcach, widzowie docelowi jego ekranizacji to ludzie tacy jak on).

Pozostaje mi tylko żałować, że Adamson nie pociągnął dalej narnijskiego cyklu. Akurat moje ulubione książki o Narnii to „Podróż Wędrowca do Świtu”, „Srebrne krzesło” oraz „Koń i jego chłopiec”. Skoro reżyser z tych słabszych części uczynił takie arcydzieła („słabszych” nie znaczy „słabych”!), to czego mógłby dokonać z tymi lepszymi?




8. Tarzan wśród małp / Tarzan

Skoro jest o „Planecie skarbów”, to trzeba do listy dorzucić też „Tarzana”. „Tarzan wśród małp” to książka, która przez kilka pierwszych rozdziałów jest dość ciekawa, ale szybko zbacza na manowce nudy. Animowany disneyowski film to co innego - opowiada może dość schematyczną historię, ale robi to z zaangażowaniem i uczuciem.

Szkoda że podejście do ekranizacji innej książki Edgara Burroughsa, „Księżniczki Marsa”, nie wyszło aż tak dobrze (film „John Carter” jest całkiem spoko sam w sobie, ale mógłby być lepszy, gdyby mocniej trzymał się fabuły literackiego oryginału).




9. Polowanie na Czerwony Październik

Książka jest prawdziwą cegłą, w której nie ma za wiele akcji, jest natomiast cała masa technicznych opisów i militarnych tudzież marynistycznych szczegółów, które obchodzić mogą chyba tylko pasjonatów. Film jest znacznie żwawszy i bardziej przystępny. Lepiej też gra atmosferą niepewności, długo ukrywając prawdziwe intencje Ramiusa.




10. Harry Potter i Zakon Feniksa

Seria o młodym czarodzieju jest nierówna, i to zarówno w wersji książkowej, jak i filmowej. Jednak jakość poszczególnych części nie zawsze się pokrywa, to znaczy, z tych najlepszych książek nie zawsze są najlepsze filmy, a z tych najgorszych nie zawsze najgorsze.

Nie ma na to bardziej jaskrawego przykładu niż „Harry Potter i Zakon Feniksa”. W moim odczuciu to najsłabsza część książkowego cyklu. Poprzednie części sprawnie posługiwały się formułą kryminału - zawsze była zagadka, poszlaki, mylne tropy prowadzące do jakiegoś podejrzanego, a na koniec okazywało się, że to wcale nie on, tylko ktoś inny stoi za całą sprawą. W „Zakonie Feniksa” Rowling porzuciła tę sprawdzoną formułę, a niestety nie miała wystarczająco dobrego pomysłu na to, czym można ją zastąpić.

Książka wydaje się mieć mniej treści niż poprzednie, ale jakimś cudem jest najgrubsza. Tak więc dłuży się to i mało się dzieje. Klimat też jest wyjątkowo ponury, więc trudno czerpać frajdę z tej lektury. Harry po kolei traci kolejne ważne dla siebie rzeczy i osoby, a Hogwart, który zawsze był dla niego azylem od zwyczajnego, gorzkiego życia, coraz bardziej zatraca swój dawny urok. Jędzowata Dolores Umbridge nęka bohaterów bez wytchnienia, a Harry przeżywa rozczarowanie wszystkim (Hogwartem, Dumbledore'em, przyjaciółmi, miłością). Snuje się po korytarzach osamotniony i zbuntowany.

Harry w tej części w ogóle jest jakiś inny. Niektórzy recenzenci nazwali to dorastaniem/dojrzewaniem bohatera. Ale mogę się z tym zgodzić jedynie, jeśli założymy, że dojrzałość polega na ciągłych napadach gniewu i wyrażaniu pretensji do całego świata. Jak dla mnie, to on się z wiekiem właśnie robi bardziej smarkaty, przez co raz po raz popada w śmieszność. Zwłaszcza w końcówce, kiedy odniósłszy (kolejną już) bolesną stratę, rzuca z wściekłością różnymi przedmiotami po całym gabinecie Dumbledore'a. Niezła beka.

Ta część jest więc najsłabsza, a tu proszę! Powstał z niej jeden z lepszych filmów o Potterze (dla mnie trzecie miejsce po „Komnacie Tajemnic” i „Czarze Ognia”). Wywalono dłużyzny i zapychacze, które były naprawdę zbędne - nie jest przypadkiem, że najdłuższa powieść o Potterze została przerobiona na najkrótszy film serii. Jest więc krócej, ale treściwiej, co pozwoliło filmowi ustrzec się nudy.

Sam Harry to Harry jakiego znamy z poprzednich części, a nie ten wiecznie naburmuszony bachor z książki. Nastrój filmu też nie jest tak depresyjny jak w literackim oryginale. Oczywiście bywa mrocznie. Dobrze zostało też ukazane osamotnienie Harry'ego. Ale jest też sporo humoru. I w ogóle całość robi świeższe wrażenie niż dwie poprzednie części, które były dość duszne. „Zakon Feniksa” trzyma w napięciu, ale mimo to pozwala sobie na więcej oddechu. Klimat nie próbuje być ciężki i posępny na siłę. Nawet kolory są chwilami jakby żywsze, a i ścieżka dźwiękowa na powrót wprowadza lekkość i atmosferę przygody, która jakby wyparowała z dwóch poprzednich części.

Największą gwiazdą jest tutaj oczywiście Imelda Staunton jako Dolores Umbridge. W książce ta postać budziła jedynie niechęć i odrazę, natomiast w filmie potrafi rozbawić i wzbudzić grozę w tym samym momencie./Dla mnie jednak najlepszą bohaterką jest Luna Lovegood. Nie przepadałem za nią w książce, ale filmowa wersja wzbudziła mój zachwyt. W wykonaniu Evanny Lynch jest szalenie sympatyczna i wnosi do filmu sporo lekkości i ciepła.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Z ARCHIWUM FILMWEBU: ZNOWU UKARZĘ WAS W IMIENIU KSIĘŻYCA! I JESZCZE RAZ! I JESZCZE! I JESZCZE! – o kontynuacjach „Sailor Moon”

  Wpis ukazał się na Filmwebie 16 lipca 2010 roku. Zakończenie serialu “Sailor Moon” jest z tego rodzaju, po których kontynuacja wcale nie w...