piątek, 5 marca 2021

"MOBY DICK" Hermana Melville'a


Przeczytałem „Moby Dicka”.

Nie twierdzę, że było łatwo. Gdzieś przy pierwszej ćwierci przeżyłem czytelniczy kryzys, ale jednak się zawziąłem i dobrnąłem do końca. Teraz więc mogę chwalić się na imprezach dla snobów.

Bo wiecie, z „Moby Dickiem” to jak z „Ulissesem” Joyce'a - nikt nie czyta tego dla przyjemności, a jedynie, żeby móc w snobistycznym towarzystwie pochwalić się lekturą. To takie czytelnicze wyzwanie - bierzesz książkę uważaną za hardkorowo trudną i ją czytasz. Na zasadzie: „Co, JA nie przeczytam? Potrzymaj mi piwo!”.

Od zawsze stał sobie ten „Moby Dick” w domowej biblioteczce jako „ta książka, której nie należy tykać nawet kijem”. Ileż to razy gdy któreś z nas (ja, siostra, brat) cierpiało na bezsenność, inne rzucało: „To weź sobie „Moby Dicka” do poczytania”. Nie sądzę, by któreś z nas kiedykolwiek naprawdę próbowało, ale jakoś ustaliło się, że to nudna książka, wszyscy o tym wiedzą i nie ma potrzeby do niej zaglądać, by przekonywać się o tym na własnej skórze.

Niedawno znalazłem nawet w necie jakąś listę Dziesięć książek, których nikt nie kończy, na której oczywiście nie zabrakło „Moby Dicka” (ale to trochę kulawa lista, bo "Starą baśń" akurat przeczytałem bez kłopotów, a nawet z przyjemnością). Brzmiało to złowieszczo. W miarę jak czytałem i zbliżałem się do końca książki, zastanawiałem się: „Hm, czytam i idzie mi to całkiem sprawnie. Ale skoro nikt nie kończy, to pewnie zdarzy się coś, co mi w tym przeszkodzi”. Kiedy pozostał mi już tylko ostatni rozdział, oczekiwałem wręcz, że sufit zawali mi się na głowę, by „Moby Dick” mógł podtrzymać swoją renomę książki nie do przeczytania. Ale nie. Udało się. Przebrnąłem przez całość. Dziwne, ale prawdziwe.


Tyle wielorybów, a w książce poluje się akurat na białego - czy to już rasizm?

O czym opowiada „Moby Dick”? Widzicie, jest sobie ten kapitan, Ahab, co to poluje na wieloryby. I jest sobie ten wieloryb, Moby Dick, biały wieloryb, no i on, ten wieloryb (wspominałem, że biały?) odgryza nogę Ahabowi, przez co ten się wścieka i poprzysięga zemstę. Po czym wyrusza na morską wyprawę, byle tylko dopaść tego białego drania i odpłacić mu pięknym za nadobne.

Brzmi to bardzo prosto - ot, chłop goni za wielorybem. Ale czy rzeczywiście tylko o to chodzi? Musi w tym być jakaś ukryta głębia, jakieś drugie dno, prawda? Ten Ahab, zaślepiony pragnieniem zemsty, ukazuje nam przecież tragizm człowieczego losu - dążymy za wszelką cenę do realizacji swoich pragnień, a to często działa na nas destrukcyjnie, jak ów Moby Dick właśnie. A oprócz tego ukazuje to nam, że jesteśmy ledwie igraszką wobec potężnej i nieokiełznanej przyrody. Takie tam.

A może nie powinniśmy się tu doszukiwać takich przesłań? Izmael, narrator „Moby Dicka” zapewnia przecież, że wieloryb nie jest w jego opowieści żadną „obrzydłą metaforą”, tylko wielorybem i basta.

Ale badacze literatury zawsze wiedzą lepiej. To trochę jak z Tolkienem i „Władcą Pierścieni”. Kiedy mówiliśmy o tym dziele w szkole, pani od polskiego zapewniała nas, że Wojna o Pierścień to taka alegoria II wojny światowej, mimo, że sam Tolkien w przedmowie pisze, że „uwaga, uwaga, Wojna o Pierścień NIE JEST, powtarzam, NIE JEST alegorią II wojny światowej”. Ale spece literaccy wiedzą swoje. Nie wiadomo, jakimi dużymi literami Tolkien musiałby to wyartykułować, żeby do nich coś dotarło.

No i z „Moby Dickiem” może być podobna sytuacja.

Albo wcale nie. W końcu narrator i autor to nie to samo. Tak więc narrator, nasz Izmael, może się zarzekać, że wieloryb nie jest metaforą, ale jeśli autor postanowił, że wieloryb będzie metaforą, to jest on nią, nawet jeśli narrator w swej naiwności nie zdaje sobie z tego sprawy.

Mimo wszystko bardziej do mnie trafia wyjaśnienie Izmaela, że ponieważ wielka literatura musi traktować o wielkich rzeczach, to on po prostu napisał o wielorybie, bo cóż może być większego?

No ale dobrze, treść książki - metaforyczna czy nie - jest taka, że Ahab poluje na białego wieloryba. Nie brzmi to jak porywająca, pełna zwrotów akcji fabuła, no nie? Ile można o tym napisać? Wydawałoby się, że może tak ze sto stron. Jak walnie się dużo rozwlekłych opisów przyrody, to może dwieście. Ale nie więcej, prawda?

Tymczasem „Moby Dick” jest wydany aż w dwóch tomach i łącznie ma (piszę tu o wydaniu, jakie mam u siebie) osiemset dziewiętnaście stron. To niebagatelnie dużo. Co tam się w tej książce dzieje takiego, że jest aż taka gruba? Odpowiadam - prawie nic. Płyną, płyną, trochę polują na wieloryby, jeszcze trochę płyną, no i w sumie tyle.

Jakim cudem autorowi udało się rozciągnąć to na osiemset stron? Osiągnął to taką metodą, że przy każdej, najdrobniejszej nawet rzeczy zatrzymuje się na dłużej, by poddać ją dogłębnym rozważaniom, umieścić w innym kontekście, dodać do tego jakąś filozofię i garść pociesznych dygresji. Dzięki temu zabiegowi książka toczy się w tempie ślimaka, który okulał. Nie, że przesadzam, tylko właśnie tak jest.

Podam wam na przykładzie, w jaki sposób prowadzona jest akcja. Rozdział pod tytułem „Kołdra” opowiada nam o niezwykłej przygodzie naszego Izmaela, polegającej na tym, że bohater obudził się, wstał z łóżka i się ubrał. Następny rozdział, „Śniadanie”, mówi nam o tym, że zjadł śniadanie. Kolejny rozdział, „Ulica”, w całości poświęcony jest ulicy, na którą wyszedł po śniadaniu. Idąc ulicą, trafił w końcu do kaplicy, i tak, tak, słusznie się domyślacie, następny rozdział to „Kaplica”, dogłębnie opisujący ów święty przybytek. Ale w kaplicy spędzamy w sumie aż trzy rozdziały, ponieważ następny rozdział („Kazalnica”) opisuje nam wygląd kazalnicy, a jeszcze następny („Kazanie”) to bite dziesięć stron kazania.

I tak to się właśnie ten „Moby Dick” wesoło toczy. Jakieś sto pięćdziesiąt stron trzeba przeczytać, zanim w ogóle napotka się na jakąkolwiek wzmiankę o tytułowym wielorybie, a sam Ahab pojawia się po raz pierwszy około dwóchsetnej.

Raz jeszcze powtórzę - bo może dla kogoś nie jest to jeszcze dostatecznie jasne - że w książce dzieje się bardzo mało. Więcej niż połowę autor poświęcił na przeróżne dygresje związane z wielorybami i wielorybnictwem. Na przykład o podziale zadań na okręcie wielorybniczym. I o cetologii (to nauka o wielorybach - przybliżona zostaje nam klasyfikacja tych zwierząt). I o przebiegu wacht na maszcie. I o fontannach wypuszczanych przez wieloryby. I o żeglarskich zwyczajach i ceremoniałach. I o wizerunkach wielorybów w literaturze i sztuce (na to poświęcono aż trzy rozdziały). I o różnego rodzaju sprzęcie wielorybniczym. I o obróbce upolowanego wieloryba. I o budowie wieloryba, zarówno zewnętrznej jak i wewnętrznej. I o dziejach wielorybnictwa. I o ogonie wieloryba (cały odrębny rozdział). I o prawie wielorybniczym. I o szarej ambrze uzyskiwanej z wieloryba. I o hierarchii, strukturze i zachowaniu stad wielorybów. I o wytapianiu wielorybiego tłuszczu. I o spożywczej wartości wieloryba. I nawet samej białości wieloryba poświęcono osobny rozdział (o tytule, cóż za niespodzianka, „Białość wieloryba”).

Brzmi to dla was z pewnością niewiarygodnie nudno, ale, uwaga, piszę to, będąc w pełni władz umysłowych i jestem teraz śmiertelnie poważny - czyta się to zupełnie nieźle. Więcej powiem - te fragmenty książki, w których się nic nie dzieje i jesteśmy raczeni takimi dygresjami, są znacznie ciekawsze niż te fragmenty, w których się dzieje.

Bo wiecie, to nie jest tak, że autor podaje nam tylko suche fakty o wielorybach. „Moby Dick” nie jest podręcznikiem dla wielorybników. Zresztą jego wartość jako podręcznika jest obniżona już choćby przez to, że to książka z połowy dziewiętnastego wieku, więc część zawartej tu wiedzy zdążyła się już zdezaktualizować. Na przykład wieloryby uważane są tutaj za ryby. W dziewiętnastym wieku ludzie myśleli, że wieloryby są rybami, czaicie? I to nie, że brakowało im wiedzy. Nie, nie, wiedzieli, że oddychają płucami, karmią młode mlekiem i tak dalej, że nie mają skrzeli ani łusek - że ogólnie nie spełniają kryteriów, jakie powinny spełniać ryby, ale uważali, że mimo to są rybami. Rybami szczególnymi.

Ale zanim zaczniecie się śmiać z poprzednich pokoleń, zastanówcie się, czy sami nie wykazujecie podobnej nielogicznej niekonsekwencji. Czy na przykład nie uznajecie, że Europa i Azja to kontynenty, choć żaden z nich nie jest dużym lądowym masywem otoczonym wodą, więc nie spełnia kryteriów, jakie kontynent spełniać powinien? A widzicie, tu was mam!

Patrzcie, postępuję tu jak narrator „Moby Dicka” i zbaczam w dziwne dygresje, zamiast trzymać się sedna. Wróćmy więc do książki.

Wielorybnicze dygresje i ciekawostki zawarte w „Moby Dicku” mogą, jak rzekłem, nie być dla nas już dzisiaj pełnowartościową wiedzą, mają za to dużą wartość artystyczną. Napisane to jest z prawdziwie literackim zacięciem, Melville miał talent do brania zwykłych, przyziemnych rzeczy i wyciągania z nich jakichś celnych filozoficznych dywagacji lub obracania ich w żart (w książce, wbrew temu, co sobie wyobrażacie, nie brakuje subtelnego, fajnego humoru). W „Moby Dicku” nieraz jest tak, że patrzy się na tytuł rozdziału i od razu odechciewa się go czytać („Co? Cały rozdział o wykrawaniu tłuszczu / fontannach / szkieletach wielorybów?!”), a następnie okazuje się, że autor o tych nudnych z pozoru rzeczach potrafi opowiadać w sposób tak zajmujący (i ujmujący od strony estetyki literackiej), że cały rozdział się po prostu pochłania.

Jeżeli więc liczyliście, że zjadę tu „Moby Dicka” z góry na dół, to muszę was niestety zawieść. Jasne, czyta się to trochę jak taką książkę o wszystkim i o niczym, ale naprawdę dobrze napisaną książkę o wszystkim i o niczym. Ale może odebrałem go całkiem nieźle dlatego, że miałem naprawdę niskie oczekiwania i trochę bałem się tej lektury?

Kłopot tylko w tym, że jak autor porzuca dygresje, by skupić się znów na fabule, robi się nieraz nudnawo, a ostatnie dwieście stron to już nudy do kwadratu. A potem książka po prostu kończy się szybko i bezceremonialnie, jakby Melville zdał sobie sprawę, że za dużo już stron natłukł i trzeba by to wreszcie skończyć. Dlatego ta recenzja, by oddać hołd książce, o której tu piszę, również skończy się nagle i bez ceregieli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Z ARCHIWUM FILMWEBU: ZNOWU UKARZĘ WAS W IMIENIU KSIĘŻYCA! I JESZCZE RAZ! I JESZCZE! I JESZCZE! – o kontynuacjach „Sailor Moon”

  Wpis ukazał się na Filmwebie 16 lipca 2010 roku. Zakończenie serialu “Sailor Moon” jest z tego rodzaju, po których kontynuacja wcale nie w...