piątek, 12 lutego 2021

"NAD WEŁNEM" Marii Różańskiej

Z okazji walentynek powinienem zrecenzować jakieś romansidło. Chyba tak to działa.

Ale zaraz, powiecie być może. Walentynki nie są po to, żeby czytać książki. To dzień, który należy spędzać we dwoje. Oglądanie filmu jeszcze ujdzie, ale czytanie książki odpada, bo to coś, co robi się w samotności.

No dobra, a jeśli nie macie drugiej połówki i spędzacie walentynki w pojedynkę? Co w takim wypadku? Po pierwsze: witajcie w klubie. Po drugie: poczytajcie sobie romansidło - dzięki temu przynajmniej na papierze zobaczycie, o co chodzi z tą całą miłością. A teraz już do recenzji.

...................................................................................

Dzieło o dzielnej, dziarskiej dziewiarskiej dziewczynie

Normalnie nie czytam takich rzeczy. W sensie, powieści obyczajowych i romansowych. Poprawka, czasem czytam, ale te stare, dziewiętnastowieczne, bo klimat dawniejszych czasów ma swój urok. Współczesność nie ma uroku, więc obyczajówek i romansideł, których akcja dzieje się współcześnie, po prostu nie tykam. Trzeba mieć zasady, no nie? Ale dla „Nad wełnem” zrobiłem wyjątek.

Dlaczego? Powody są dwa. Po pierwsze, jak to już wspominałem przy okazji „Glizdawców”, łatwo mnie skusić dziwnym tytułem. A po drugie, czułem się zobowiązany wobec pisarki. Maria Różańska, autorka „Nad wełnem”, była pierwszą osobą (a jednocześnie jedną z ostatnich, jak się okazało), która zamieściła w sieci recenzję mojej książki „Ostatni rozdział”, jeszcze w 2018 roku (możecie tę recenzję przeczytać tutaj). Uznałem więc, że dobrze byłoby się zrewanżować i przeczytać jej książkę (co oczywiście nie oznacza taryfy ulgowej dla pisarki i jej dzieła - tak dobrze to nie ma).

Jeśli więc wy też napisaliście jakieś książki i chcecie, żebym je tu zrecenzował, wiecie już co robić! To taka promocja: „Zrecenzuj książkę Mazura, a Mazur zrecenzuje twoją. Po trzech latach. Być może. Jeżeli nie zapomni i będzie mu się chciało.”

O co chodzi w „Nad wełnem”? Tytuł nieodparcie przywołuje konkretne skojarzenia, czyż nie? Pewnie, że tak. To nie jest jakaś wyszukana gra słowna. I w istocie, „Nad wełnem” to uwspółcześniona wersja „Nad Niemnem”.

Sam pomysł wyjściowy nosi znamiona czegoś intrygującego i z powodzeniem mógłby zostać zaadaptowany również do innych książek. To mógłby nawet być nowy trend, jak kilka lat temu ta moda na branie dzieł klasycznej literatury i wciskanie do nich zombie (najpierw zrobiono to z „Dumą i uprzedzeniem”, a potem ze wszystkim, z czym się dało - nawet na naszym krajowym podwórku mieliśmy „Przedwiośnie żywych trupów”). Dzieła polskiej literatury opowiedziane na nowo, przeniesione w dzisiejszy czasy i napisane współczesnym językiem - to zdecydowanie bardziej wartościowy patent i taka moda jak najbardziej mogłaby wypalić.

Dzisiejszym czytelnikom mogłoby to umiejętnie przybliżyć literacką klasykę. Sprawić, że te stare opowieści zaczną do nich przemawiać i żyć nowym życiem. Oczywiście nie mówię o czytelnikach takich jak ja, do których starsze dzieła przemawiają bardziej niż te nowsze. Z pewnością są i inni, którzy potrafią docenić urok rzeczy dawnych, ale nie ulega wątpliwości, że dla wielu odbiorców, głównie młodych, takie dzieła to już starocie, przez które ciężko się brnie. Trend opowiadania ich na nowo, w sposób bliższy współczesnemu czytelnikowi, mógłby więc trafić na podatny grunt.

A jak ten zabieg udał się w „Nad wełnem”?

Nie mam bladego pojęcia.

Naprawdę. Choć przeczytałem „Nad wełnem” uważnie, to niestety, muszę się przyznać, nie czytałem nigdy „Nad Niemnem”. Ej no, nie patrzcie na mnie z takim wyrzutem! Pozwólcie mi się usprawiedliwić, wy anonimowi ludzie z neta! To nie tak, że migałem się od czytania lektur. Zwykle sumiennie do tego podchodziłem. Ale akurat „Nad Niemnem” jakoś mnie ominęło. Czy to w ogóle była lektura? Pamiętam, że czytaliśmy jakieś fragmenty, ale całej tej książki nigdy nie miałem w rękach. Kiedyś to nadrobię, słowo.

Ale póki co, to jednak powieści Elizy Orzeszkowej nie znam. A to oznacza, że nie mam porównania. Nie wiem, na ile umiejętnie „Nad wełnem” adaptuje tę fabułę do nowych realiów. Nie wiem, które elementy są wzięte żywcem z oryginału, które zmienione, a które dopisane na nowo. Co więcej, może będę się po chamsku czepiał jakichś mankamentów powieści, kiedy tak naprawdę winą za konkretne fabularne rozwiązania czy kreację postaci należałoby obarczyć nie Różańską, ale właśnie Orzeszkową?

Jak widać, nie jestem najlepszym odbiorcą dla takiej książki jak „Nad wełnem”. Osadzona we współczesności tematyka romansowa to, jak już wspomniałem, nie jest moja bajka. Poza tym w książce jest też dużo o dziewiarstwie, które również nie znajduje się w kręgu moich zainteresowań (bohaterka książki pewnie zadźgałaby mnie szydełkiem, gdybym przyznał, że dotąd nie wiedziałem, iż szydełkowanie a robienie na drutach to dwie różne rzeczy i nie należy ich mylić pod żadnym pozorem). Jest to tematyka, która chyba bardziej przemówi do czytelniczek niż czytelników. Dlaczego? Ano dlatego, że mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wełnus (widzicie, co tu zrobiłem? - też potrafię tak jak Różańska!).

No a nie mniej ważną kwestią jest to, że moja nieznajomość „Nad Niemnem” nie pozwoli mi wychwycić wielu niuansów i docenić kunsztu przełożenia tej powieści na nowe realia. I pewnie wielu z was (co najmniej wszyscy) powiedziałoby mi, że w ogóle nie powinienem w takim razie zabierać się za recenzowanie, skoro nie jestem do tego najodpowiedniejszą osobą. Z tym nie do końca się zgodzę, bo myślę, że przy recenzjach książek przydaje się też znać opinię kogoś, kto nie siedzi w temacie. Moja ignorancja w kwestii „Nad Niemnem” pozwala mi na przykład ocenić „Nad wełnem” jako autonomiczne dzieło - przekonać się, jak się sprawdza jako książka sama w sobie, a nie ściśle w relacji do dziewiętnastowiecznego oryginału.

Dobrze, ale może wezmę się już wreszcie do recenzji, bo czytacie ją od kilku minut i wciąż nie wiecie, co sądzę o „Nad wełnem”.

Weźmy pod lupę najpierw fabułę. Akcja dzieje się w Anglii. Bohaterka powieści, Justyna, ciężko przeżywa rozstanie ze swoim narzeczonym. Przenosi się z Londynu do rodziny w Manchesterze, gdzie otwiera własny biznes - sklep dziewiarski. Poznaje też nowy obiekt swoich uczuć.

Mam pewien problem z historiami tego typu. Jasne, wszyscy lubimy czytać o przezwyciężaniu przeciwności losu. Jednak opowieści o miłosnych zawodach, z których bohaterka musi się pozbierać, często przebiegają według prostego schematu, który nie oferuje dużych wrażeń. Zwykle konstrukcja historii jest taka - na początku życie bohaterki się wali, ale szybko odnajduje ona nową drogę życia, realizuje się dzięki swojej pasji i znajduje drugą połówkę. Książka oparta na takim właśnie schemacie to nie jest coś, co trzyma czytelnika w napięciu. Owszem, zaczyna się od trudnych przejść, jakim poddana jest bohaterka, ale potem przez resztę powieści czytelnik po prostu śledzi, jak jej życie ulega coraz większej poprawie.

To nie jest więc tak jak u Hitchcocka, że na początek trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie. Nie, takie romansowe opowieści mają na początku trzęsienie ziemi, a potem spokój aż do końca. A czytanie o tym, jak komuś wszystko w życiu po kolei się układa, nie wydaje mi się mocno wciągające. W opowieści powinno się coś dziać, dlatego wolę, żeby były jakieś przeciwności, które bohaterowie muszą przezwyciężać. W książkach takich jak „Nad wełnem” (ale i w innych tego typu opowieściach, jak „Nigdy w życiu” Grocholi czy „Błękitny zamek” Montgomery) przeciwności są tylko na początku, a potem właściwie już wszystko idzie jak z płatka. Ewentualnie pojawiają się jakieś drobne nieporozumienia damsko-męskie, ale szybko zostają one zażegnane.

Takie książki jak „Nad wełnem” nie oferują więc zbyt wiele w kwestii napięcia czy dramatyzmu. Oprócz tego dla niektórych czytelników taka lektura może być zbyt sielankowa i przesłodzona. Kiedy postaciom wszystko idzie dobrze i stale przepełnia je przeogromne szczęście, któremu same nie mogą się nadziwić, nietrudno, żeby poziom tolerancji czytelnika na lukier został przekroczony.

Tak to wygląda z mojego punktu widzenia, ale zdaję sobie sprawę, że nie jestem docelowym odbiorcą „Nad wełnem”. Różni czytelnicy szukają w książkach wrażeń odmiennego typu, a literatura pełni między innymi funkcję eskapistyczną. Nie wątpię więc, że nie zabraknie czytelników (a pewnie szczególnie czytelniczek), dla których właśnie historia miłosna przebiegająca bez szczególnych zawirowań i dramatów będzie kojącą odskocznią od życia codziennego. Relacje damsko-męskie przecież nie zawsze muszą być burzliwe i może pod pewnymi względami lepiej jest, kiedy nie ma w takiej fabule konfliktów, niż kiedy tworzy się je na siłę, jak w wielu komediach romantycznych.

Jeśli ktoś sięga po romans, to może właśnie oczekuje nie jakichś porywających zwrotów akcji, tylko... no, romantyzmu i oddania piękna uczuć. Jeżeli tego szukacie w lekturze, to „Nad wełnem” powinno, przypuszczam, przypaść wam do gustu.

Fabuła „Nad wełnem” ma oprócz prostoty fabularnej jeszcze jedną cechę, która może razić, ale nie musi. Jest w niej pełno zbiegów okoliczności. Wielka Brytania, wbrew swojej nazwie, wydaje się tu mała, bo okazuje się, że każdy każdego zna, i wszyscy ciągle na siebie wpadają w różnych okolicznościach. Może było tak też w „Nad Niemnem”? Ale jeśli tak, to tam pewnie nie raziło tak bardzo ze względu na miejsce akcji. Jeżeli akcję przeniesie się do dużego angielskiego miasta (a nawet dwóch), to te zbiegi okoliczności stają się doprawdy dziwne (na przykład niewiele osób odwiedza bloga Justyny, ale jedną z tych osób jest akurat bohater, którego spotyka w Londynie, a potem... no nie zgadniecie... okazuje się, że dziełem przypadku ten sam gostek przychodzi pomalować jej sklep w Manchesterze). Wydaje się, jakby w całej Anglii mieszkało ze dwadzieścia osób.

Czytanie „Nad wełnem” wymaga więc sporego zawieszenia niewiary. Jeśli jesteście do niego zdolni, to nieprawdopodobne zbiegi okoliczności nie będą wam przeszkadzać. Mnie jakoś bardzo nie uwierały. Nawet wolę, kiedy książka nie stara się być na siłę realistyczna, a zamiast tego zawiera w sobie pierwiastek niezwykłości. Jak wspomniałem, lubię stare książki, a właśnie wydaje mi się, że kiedyś w literaturze była większa tendencja do umieszczania w dziełach takich nieprawdopodobieństw. Stąd te różne dramaty, w których często na końcu wszyscy nagle okazują się krewnymi wszystkich. Albo weźmy „Błekitny zamek” Montgomery - tam to już są takie zbiegi okoliczności, że „Nad wełnem” przy tym wydaje się całkiem realistyczną powieścią. Dzięki nieprawdopodobnej fabule „Nad wełnem” ma dla mnie, mimo osadzenia opowieści w XXI wieku, sporo staroświeckiego uroku.

Mimo że idylliczna romansowa fabuła nie była dla mnie sama w sobie porywająca, to jednak muszę przyznać, że książkę czyta się bardzo szybko i gładko. Uwinąłem się w dwa wieczory, co oznacza, że się nie nudziłem. Ale skoro sama historia mnie nie wciągnęła jakoś mocno, to co przykuło mnie do lektury? Odpowiadam - „Nad wełnem” jest po prostu dobrze napisane. To właśnie styl sprawia, że czyta się to przyjemnie i bez przestojów. Różańska potrafi oddać emocje swojej bohaterki w obrazowy sposób, stosując w tym celu oryginalne porównania i przenośnie.

To tym bardziej zaskakuje, że „Nad wełnem” to jedyna książka autorki. A przecież dobry styl wcale nie jest pewnikiem, nawet kiedy sięga się po książki „zawodowych” pisarzy. Niedawno na przykład załamywałem się tu na blogu niedbałym stylem Katarzyny Miszczuk. Niezgrabny sposób, w jaki prowadzi ona narrację w „Gwiezdnym Wojowniku”, naprawdę raził moje poczucie literackiej estetyki. A przecież Miszczuk to popularna pisarka, która ma na koncie kilkanaście książek, wydanych przez profesjonalne wydawnictwa. Tymczasem tutaj, w debiutanckiej powieści Różańskiej, udostępnionej w dodatku za darmo w sieci, mamy styl elegancki i finezyjny, wystrzegający się oklepanych fraz, operujący świeżymi metaforami i porównaniami. To sposób, w jaki książka jest napisana, sprawia, że mogłem dobrze wczuć się w postacie i podzielać ich emocje.

Na uznanie zasługuje też to, że autorka nie przesadziła z unowocześnianiem opowieści na siłę. Można było pójść łatwą drogą i aktualizując „Nad Niemnem” nasycić dialogi jak najbardziej współczesnym slangiem, pełnym skrótów i najpopularniejszych obecnie powiedzonek. Tymczasem styl pozostał klasyczny. Pojawia się wprawdzie trochę anglicyzmów w dialogach, ale są one w większości usprawiedliwione miejscem akcji (nie zawsze, bo w dialogach postaci rozmawiających po angielsku, których wypowiedzi tłumaczone są na polski, też pojawiają się angielskie zwroty - tego akurat nie ogarniam, bo albo całość takich kwestii powinna być tłumaczona, albo całość po angielsku).

Unowocześnienie starej opowieści autorka osiąga innymi metodami - na przykład tekst powieści jest raz po raz przeplatany wyjątkami z bloga bohaterki oraz rozmowami na WhatsAppie. To całkiem pomysłowy zabieg, który nie tylko wprowadza większą dynamikę w narrację, ale także pozwala na te same wydarzenia spojrzeć z odmiennych perspektyw.

Nie mam tylko pewności, dlaczego przy okazji przenoszenia „Nad Niemnem” do współczesności Różańska jednocześnie przeniosła akcję do Wielkiej Brytanii, skoro i tak zdecydowana większość bohaterów to Polacy. Rdzennych Anglików przewija się na stronach powieści ledwie garstka, można wręcz odnieść wrażenie, że są mniejszością w swoim własnym kraju (choć nie wiem, może po ostatnich falach migracji tak to właśnie wygląda). Nie sprawdzałem, ale domyślam się, że może po prostu autorka mieszka w UK, więc łatwiej było jej umieścić akcję książki w znanym sobie środowisku.

Czy warto przeczytać „Nad wełnem”? To zależy od oczekiwań. Jak pisałem, powieści obyczajowe i romansowe we współczesnej scenerii to nie moje klimaty, a mimo to czytało mi się tę książkę całkiem przyjemnie. Więc zakładam, że dla kogoś, kto właśnie lubi współczesne romanse, niedługa i lekka książka Różańskiej może stanowić coś w sam raz.

Książkę możecie pobrać tutaj, całkowicie za darmo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Z ARCHIWUM FILMWEBU: ZNOWU UKARZĘ WAS W IMIENIU KSIĘŻYCA! I JESZCZE RAZ! I JESZCZE! I JESZCZE! – o kontynuacjach „Sailor Moon”

  Wpis ukazał się na Filmwebie 16 lipca 2010 roku. Zakończenie serialu “Sailor Moon” jest z tego rodzaju, po których kontynuacja wcale nie w...