piątek, 5 lutego 2021

MOJE ULUBIONE: "Przygody Sindbada Żeglarza"

Obawiam się, że jeśli ktokolwiek czyta tego bloga, może odnieść wrażenie, że ze mnie taki miłośnik literatury, który w sumie żadnej literatury nie lubi. No bo co ja tu robię? Głównie jadę po książkach, które mi się nie podobają. Z czego wyłania się taki obraz, że Mazur to zrzęda, co to nigdy niczego nie pochwali, tylko zawsze miesza z błotem dzieła, będące efektem ciężkiej pracy pisarzy.

A prawda jest taka, że po prostu krytykować jest łatwiej. I przyjemniej. Dlatego skupiam się zwykle na tych książkach, które nie przypadły mi do gustu. A także z drugiego istotnego powodu - książki naprawdę dobre trafiają się rzadko, natomiast literackiego chłamu jest cała masa.

Ale żeby nie było, że tylko narzekam, to dla przeciwwagi niniejszym inauguruję na blogu nowy cykl, w którym będę prezentował moje ulubione książki.

........................................

Podczas życia różne książki mógłbym nazwać swoimi ulubionymi. W miarę upływu lat jedne książki zastępują na podium inne. Te, które kiedyś najbardziej się lubiło, muszą zrobić miejsce nowym, które teraz najlepiej trafiają w gust. „Przygody Sindbada Żeglarza” to pierwsza książka w moim czytelniczym życiu, jaką uważałem za swoją ulubioną. I choć obecnie już by się na moim podium może nie znalazła, to nawet po latach chętnie do niej wracam z dużą sympatią.

Pierwszy raz sięgnąłem po tę książkę, kiedy jako dziesięciolatek leżałem chory w łóżku. Co można robić w takiej sytuacji? Czym się tu zająć? Oczywiście dzieciaki teraz mają większy wybór, bo mają te swoje komórki, tablety, internety i inne cuda, ale w latach 90-tych jedynym sensownym sposobem na walkę z nudą było wziąć sobie coś do poczytania. Na chybił-trafił wziąłem z półki „Przygody Sindbada Żeglarza” i okazało się, że to strzał w dziesiątkę. Wsiąknąłem w niezwykły świat cudownych przygód, zapominając o chorobie i jej wszelkich niedogodnościach.

Im bliżej byłem końca, tym bardziej racjonowałem sobie lekturę, żeby na dłużej starczyło. Żeby choć trochę odwlec nieunikniony moment, gdy doczytam do ostatniej strony. A co zrobiłem, kiedy już skończyłem? Zacząłem zaraz czytać od początku - tym razem czytałem na głos mojej siostrze i bratu. Też im się podobało.

No dobra, o co chodzi z tą książką? Sindbada Żeglarza wszyscy znają, tak? To postać starsza od pradziadka waszego pradziadka - wywodzi się z arabskich Baśni z 1001 nocy. Ale nie czytałem przygód Sindbada w „Księdze 1001 nocy”, ale w adaptacji napisanej przez Bolesława Leśmiana. To książka, która ma tak gdzieś z milion wydań, więc możecie ją spotkać z różną wersją okładki. Poniżej przedstawię tylko niektóre, wśród których zresztą nie ma nawet tej, jaką ma egzemplarz u mnie na półce.

Przyznam, że ta okładka jest całkiem ładna.

A ta dobrze oddaje dziwność i baśniowość książki.


Za to ta wygląda tak standardowo, że aż nudno.

Nad tą się chyba nie namęczyli.

Mniejszego już tego obrazka nie dało się zrobić? W ogóle brzydkie to jakieś.


To jest całkiem stylowe. Widać, że stała za tym jakaś myśl.

A za tym nie. W ogóle nie wiem, co artysta miał na myśli.

Standardowa bajkowość, nawet ujdzie. Dodatkowy punkt za powabne dziewczę.

Ta jest bez sensu. To ma być Sindbad Żeglarz, a nie Sindbad Jeździec. Poza tym wygląda tu jakby był z Afryki, a nie z Bagdadu.


Wydanie z opracowaniem? Serio? Litości! Pozwólcie czytelnikom samodzielnie myśleć!


Czym „Przygody Sindbada Żeglarza” różnią się od innych wersji tej opowieści? Przede wszystkim właśnie tym, że napisał je Leśmian. Może się wam to wydawać mało istotne, ale w gruncie rzeczy ma fundamentalne znaczenie, jeśli chodzi o styl. Czytaliście „Klechdy sezamowe” tegoż autora? No to „Sindbad” jest napisany na taką właśnie modłę. (Są jeszcze „Klechdy domowe”, ale to jakieś niepodokańczane urywki).

Leśmian napisał coś tylko trochę w rodzaju zwykłej prozy, głównie jednak to, co mu tu wyszło, można by chyba określić jako prozę poetycką. Tworzy to kapitalny klimat. Leśmian dodaje też całości lekko humorystycznego posmaku poprzez liczne powtórzenia. Zarzucę przykładowymi kawałkami:


- Spójrz mi prosto w oczy i mów, co się stało.

[...]

Patrz prosto! [...]

- Czyż nie patrzę dość prosto?

- Właściwie patrzysz dość prosto i to mnie właśnie zupełnie zbija z pantałyku. Podejrzewam teraz ciebie o to, że chcesz mnie zbić z pantałyku.

- Przecież sam kazałeś mi patrzeć prosto w oczy.

- Kazałem ci patrzeć prosto w oczy, ale nie kazałem ci zbijać mnie z pantałyku.


Albo takie cudo:


Jęknąłem.

- Kto tam jęczy? - zapytał kapitan.

Nic nie odpowiedziałem.

[...]

Jęknąłem po raz wtóry.

- Kto tam jęczy po raz wtóry? - zapytał kapitan.

Nie zdobyłem się i tym razem na żadną odpowiedź.


Wiecie już, o co chodzi? Po prostu czytając fragmenty „Przygód Sindbada Żeglarza” od razu się wie, że pochodzą z tej właśnie książki. Leśmian miał swój styl, którego nie można pomylić z żadnym innym. A książka, która na pierwszy rzut oka odróżnia się od reszty literatury, to już coś, na co warto zwrócić uwagę.

Bardzo też lubię staroświeckość tego stylu. Ma on w sobie pewną patetyczność, powodującą nieodmiennie komiczny efekt, nawet, gdy dzieją się rzeczy dramatyczne.


- Co czynisz, bezrozumna! - wołałem znowu. - Jeśli mnie kochasz, znijdź żywa i ostrożna w me objęcia!

- Nie mogę znijść, mogę się jeno rzucić, ani żywa, ani ostrożna, tylko martwa i nieoględna!

I zanim zdołałem cokolwiek odpowiedzieć, Kaskada rzuciła się ze szczytu skały i z włosem rozwianym upadła do mych stóp - martwa i nieoględna!


Widzicie? Tragiczne zdarzenie, smutna samobójcza śmierć, a ja to czytam z bananem na pysku. Kurczę, przez Leśmiana czuję się teraz złym człowiekiem.


A to mój egzemplarz książki. Tak, wiem, że wygląda jak coś, co zostało wygrzebane ze śmieci, a wcześniej przeszło przez co najmniej cztery wojny światowe. Ale sentyment sprawia, że dla mnie jest bezcenny.


„Przygody Sindbada Żeglarza” stoją jednak nie tylko stylem, ale też oczywiście samymi przygodami, zgodnie ze swoim tytułem. To taka eskapistyczna rozrywka, odwołująca się do czasów, gdy nie cały świat był zbadany, nie wszystkie lądy odkryte i nikt nie wiedział, jakie dziwy mogą kryć się hen, na odległych morzach - co pozwalało snuć fantazyjne, baśniowe domysły. Mamy tu więc magnetyczną górę, wyspę-wieloryba, księżniczkę żywiącą się wyłącznie klejnotami, ludzi żyjących tylko dlatego, że zostali wyśnieni - pełno tu tego rodzaju niesamowitości. Zaczynając nowy rozdział, czyli nową przygodę, nigdy się nie wie, co ona przyniesie.

Mimo to każda przygoda opiera się na pewnym schemacie. No wiecie, to jak w „Fineaszu i Ferbie” - pewne elementy powtarzają się za każdym razem. Sindbad wraca do domu, jego wuj ma nowy pomysł na uwiecznienie swojej poezji, Diabeł Morski podstępem skłania Sindbada do podróży, a przy tym podrzuca mu list, który nieuchronnie przyniesie bohaterowi pecha. Choć jednak te elementy muszą znaleźć się w każdej przygodzie, to nie wiadomo, w jakiej formie tym razem zostaną zrealizowane, tak więc pewna schematyczność nie zabija zainteresowania czytelnika.

Jako dzieciak szczególnie lubiłem wuja Tarabuka. Zapamiętajcie, że tak się nazywa wuj Sindbada, bo Sznuk czasem o to pyta w „Jednym z dziesięciu” i żaden z uczestników tego nigdy nie wie (a ja siedzę przed TV i podpowiadam, ale ci ludzie na ekranie jakoś mnie nie chcą słuchać). Jeśli zamierzacie tam wystartować i zabłysnąć, pamiętajcie o wuju Tarabuku.

Tarabuk jest niespełnionym poetą, którego wiersze pozostają niedocenione przez świat, choć objawiają ważne prawdy o tym świecie i życiu (na przykład jeden z nich głosi, iż „Morze - to nie rzeka, a ptak - to nie krowa!” - autor jest zachwycony swym dziełem i przekonany, że nikt nie mógłby zaprzeczyć prawdzie tych słów). Ale ponieważ papier jest nietrwały, szuka on wciąż nowych sposobów na uczynienie swej poezji wieczną. Na przykład każe każdej z tysiąca niewolnic uczyć się na pamięć jednego wiersza. Albo tatuuje sobie na skórze swoje utwory, by stać się żywą księgą. Wszystkie te coraz dziwaczniejsze plany nieuchronnie biorą w łeb. Jak tu jednak nie lubić poczciwego wuja Tarabuka?

W ogóle to uwielbiam tę baśniowość, z którą wiąże się nie tylko cudowność i dziwy, ale też baśniowa umowność. Na przykład w państwie rządzonym przez dobrodusznego króla istnieje zwyczaj, że po czyjejś śmierci współmałżonek zostaje pogrzebany żywcem ze swoją drugą połówką. Sindbad udaje się przed tron monarchy i pyta wprost, czemu tak się dzieje, a król odpowiada, że taki jest zwyczaj. Sindbad zapytuje, jak to jest możliwe, by tak okrutne zwyczaje były kultywowane pod panowaniem tak dobrodusznego króla, na co władca odpowiada: „Moja dobroduszność też jest tylko zwyczajem, któremu muszę się poddawać.”

Ale w sumie zapędziłem się i zaczynam za dużo opowiadać. A przecież, jakbym chciał wam tu streścić wszystkie fajne fragmenty, to musiałbym opowiedzieć całą książkę. Więc zamiast tego lepiej po prostu weźcie ją do rąk i przeczytajcie.

Na zakończenie podzielę się swoją osobistą tragedią z dzieciństwa - otóż w egzemplarzu „Przygód Sindbada Żeglarza”, który stoi u mnie na półce, brakuje czterech stron w „Przygodzie pierwszej”, więc jako dziecko mogłem wypełnić tę lukę jedynie własną wyobraźnią, ale nie wiedziałem, co tam się dzieje tak naprawdę. To nie były takie czasy, że można sobie zassać książkę z internetu (legalnie bądź nie). Ale po kilku latach natrafiłem w radiu na słuchowisko oparte właśnie na pierwszej przygodzie Sindbada, dzięki czemu poznałem tę brakującą część. Jak więc widzicie, wszystko skończyło się dobrze - tak jak powinny kończyć się wszystkie przygody.

6 komentarzy:

  1. Świetny wpis, zachęciłeś mnie do przeczytania całej książki :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do zainteresowanych: tak, usunąłem własny komentarz. Robię tu różne dziwne rzeczy. Przyzwyczaicie się z czasem.

      Usuń
    2. Ha, ha, ha, nie tylko tutaj :p

      Usuń
  3. A ja mam tę z rzekomo paskudną (nieprawda!!!) okładką, niebieską, ale w księgarni wybrałem ją w 1958 roku zamiast klasera na znaczki, więc uwielbiam, zaś sterana jest jak ta twoja. W tamtym czasie była to książka bardzo ekskluzywnie wydana, czarodziejsko wręcz. Niedawno przeczytałem Grodzkiego o żarciu w Przygodach i mu zazdroszczę pomysłu, a tobie wpisu fajnego, więc też sobie napiszę niebawem coś o Sindbadzie. Na przykład o beznadziejnym szukaniu księżniczki z diabelskomorskiej pokusy, albo co się dalej działo z Hindbadem. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Z ARCHIWUM FILMWEBU: ZNOWU UKARZĘ WAS W IMIENIU KSIĘŻYCA! I JESZCZE RAZ! I JESZCZE! I JESZCZE! – o kontynuacjach „Sailor Moon”

  Wpis ukazał się na Filmwebie 16 lipca 2010 roku. Zakończenie serialu “Sailor Moon” jest z tego rodzaju, po których kontynuacja wcale nie w...