piątek, 22 stycznia 2021

"JEDNYM ZAKLĘCIEM" Lawrence'a Watt-Ewansa



"Jednym zaklęciem” to część cyklu „Legendy Ethshar” autorstwa Lawrence'a Watt-Ewansa. Czy może Watta-Ewansa? A, wszystko jedno. Grunt, że jest to dość znany cykl, który wśród wielu czytelników cieszy się sympatią. Myślą o nim ciepło i z nostalgią wspominają, jak się nim zaczytywali. Dlaczego? Pewnie dlatego, że czytali go jako dzieciaki w czasach, kiedy była posucha, jeśli chodzi o fantastykę, więc automatycznie każda książka z magią i smokami robiła na nich dobre wrażenie.

Dla mnie „Legendy Etshar” to też nie nowość, bo kilka lat wcześniej czytałem już „Niedoczarowany miecz” i „Wodza mimo woli”, w sumie nie wiem po co. Wywietrzały mi już z głowy, ale pozostało ogólne wrażenie, że Watt-Ewans ma talent do wymyślania ciekawych punktów wyjściowych dla swoich powieści i równy talent do przerabiania tych pomysłów w nudny, literacki chłam.

Zabierając się za „Jednym zaklęciem”, wiedziałem już więc, że nie będzie dobrze. No ale jednak zmusiłem się, by przeczytać tego nieskładnego gniota od deski do deski. Dlaczego? A bo wywaliłem na tę książkę aż 9 zeta w studenckich czasach, kiedy jeszcze nie wiedziałem, że nazwisko autora powinno dla mnie stanowić sygnał ostrzegawczy. A jak już zapłaciłem, to choćbym miał się przekręcić, doczytam do końca! Żeby nie było, że 9 złociszy wyrzuciłem w błoto. Taka kasa przecież nie chodzi piechotą.

Książka jest słabiutka, więc na pocieszenie macie tu dzisiaj Lunę zamiast mojej krzywej mordy.

Bohaterem „Jednym zaklęciem” jest Tobas. Jest on magiem, ale zna tylko jedno zaklęcie. Niezły pomysł na książkę, no nie? Mag, znający tylko jedno zaklęcie? Nie było jeszcze takiego w literaturze! To znaczy... no... przynajmniej od czasów Rincewinda, który po raz pierwszy pojawił się w „Kolorze magii” w 1983 roku, a więc cztery lata przed wydaniem „Jednym zaklęciem”. Hmm....

No ale są przynajmniej jakieś różnice, bo Rincewind sam nie wiedział, co robi jego zaklęcie, podczas gdy zaklęcie Tobasa jest proste i praktyczne - pozwala rozpalić ogień w każdych warunkach.

Książka w ogóle zaczyna się dość ciekawie, bo okazuje się, iż Tobas wstąpił na nauki do starego maga, ponieważ pomyślał, że wygodnie będzie samemu żyć jako mag. Ale plan spalił na panewce, bo mentor ledwie zdążył nauczyć go jednego zaklęcia, a niedługo potem mu się zmarło. Tak więc Tobas zostaje bez nauczyciela, znając tylko jedno zaklęcie, i musi wykombinować, co dalej zrobić ze swoim życiem.

Jest tu jakiś zalążek ciekawej fabuły. Jest potencjał. Nie zepsuj tego, autorze. Ale do kogo ja mówię? Przecież to Watt-Ewans. Psucie obiecujących pomysłów to dla niego jak wybuchy dla Michaela Baya i twist endingi dla Shyamalana. No nie byłby sobą, gdyby przepuścił okazję, żeby to koncertowo schrzanić.

Wyobraź sobie, że oglądasz telewizję, ale pilota dzierży twój kilkuletni rozzuchwalony siostrzeniec z ADHD, który za każdym razem jak zdążysz się trochę wciągnąć, przełącza kanał i każe oglądać zupełnie inny film. Całe zaangażowanie widza szlag trafia i musi być budowane na nowo.

To właśnie „Jednym zaklęciem”. Wydaje ci się, że śledzisz jakąś opowieść, ale ona jakby co chwilę się resetuje i zaczyna na nowo. Na przykład wtedy, kiedy... Albo w momencie, gdy...

Wiecie co, chrzanię to. Po prostu wam opowiem. Lecę spojlerami, więc jeśli ktoś naprawdę nakręcił się na „Jednym zaklęciem” Lawrence'a Watt-Ewansa (albo Watta-Ewansa) i nie chce, żebym mu zepsuł tę nieziemską uciechę z lektury, to powinien przerwać czytanie mojej recenzji w tym miejscu.

Jeszcze czytasz? Człowieku, poważnie, będę tu wszystko opowiadał, więc lepiej przeczytaj najpierw „Jednym zaklęciem” i potem tu wróć.

Tobas najpierw długo namyśla się, dokąd by się tu udać. A jak już wpada na pomysł, to musi kombinować, jak zdobyć łódź. Wreszcie ją kradnie, następnie trafia na pokład statku. Poznajemy „Złotą Mewę” i jej kapitana Istrama. Będą przygody na morzu, myślicie? A takiego! Po jednym rozdziale Tobas opuszcza statek. Polubiliście kapitana Istrama? To macie problem, bo już się nigdy nie pojawi.

Teraz jesteśmy w mieście, gdzie Tobas szuka dla siebie nauczyciela. Wydawałoby się, że tu zaczyna się właściwa historia. Ale nie.

W końcu przypadkowo nasz bohater zostaje wcielony do drużyny, która ma wyruszyć na wyprawę, aby zabić smoka. No dobra, wreszcie startuje jakaś fabuła. Trudno oczywiście o coś bardziej oklepanego niż łowy na smoka, ale nie wybrzydzajmy. Przynajmniej jest jakiś konkret.

Drużyna śmiałków liczy sobie dziewięć osób, tak jak Drużyna Pierścienia, więc możemy nastawić się na epickie przygody. Śledzimy długą drogę naszych bohaterów do królestwa nękanego przez smoka, a podczas tej drogi możemy lepiej poznać poszczególnych członków ekipy.

Na miejscu jest już sporo potencjalnych smokobójców. Okazuje się, że mają dobrać się w ekipy liczące po pięć osób. Członkowie zwycięskiego zespołu podzielą się nagrodą. Znakomity pomysł, który wiele wniesie do fabuły, myślę sobie. No bo drużyna naszych bohaterów, którzy podczas drogi zdążyli się ze sobą zapoznać, zostanie teraz rozdzielona. Niedawni towarzysze znajdą się w rywalizujących obozach. To podkręci atmosferę książki.

Ale nie. Jak mówiłem, Watt-Ewans uwielbia wciskać reset. Więc i tu obszerna podbudowa okazuje się donikąd nie prowadzić.

Co więc dzieje się z drużyną, z którą spędziliśmy poprzednie rozdziały? Ich losy są różne, mają jednak jedną cechę wspólną - wyrzucają do śmieci wszelki potencjał, jaki wiązał się z tymi postaciami.

Luna nie chce już nawet patrzeć na tę książkę.

Jest na przykład ten gostek Arnen, z którym Tobas ma różne spięcia. Arnen wyrasta na, zdawałoby się, jego głównego rywala. Zachowuje się opryskliwie, ale zdaje się czytelnikowi, że kryje on też w sobie jakąś głębię. No cóż, tylko się zdaje. Po przybyciu na miejsce Arnen i kilku innych z drużyny robią zamach na królewski skarbiec. Zamach ten zostaje udaremniony, a Arnen ucieka, by już nigdy nie pojawić się na kartach książki.

Albo Azraya, jedyna dziewczyna w ekipie „co do której Tobas podejrzewał, że była nie tyle głupia co naprawdę szalona”. Jest opisana jako „dzika piętnastolatka”, która „stale złościła się o coś i uporczywie dopatrywała się zniewag we wszystkim, co do niej mówiono”. Tajemnicza, porywcza młoda sierota. Jaka może być jej historia? Co skłoniło ją, by wziąć udział w tym ryzykownym przedsięwzięciu? Czy rzeczywiście szaleństwo, a może kryje się za tym coś więcej? Jaką odegra ona rolę w tej historii?

Oczywiście, że żadną. Azraya na krótko przed rozpoczęciem łowów na smoka po prostu rezygnuje i sobie idzie. Dlaczego nagle dała sobie spokój z całą tą sprawą? Niech was to nie interesuje! Przecież Watt-Ewans napisał, że była szalona, więc nie musi wyjaśniać jej motywów. Grunt, że po prostu autor pozbył się kolejnej postaci, która przez resztę książki już się nie zjawi. Wprawdzie na końcu książki znajdują się „Uwagi” - dopiski rzucające więcej światła na pewne kwestie poruszane w powieści. No ale niestety są tam odpowiedzi jedynie na te pytania, których żaden czytelnik sobie nie zadawał, a nie na te, które go faktycznie nurtowały.

Ostatecznie tylko jeden z towarzyszy Tobasa trafia do innej drużyny niż on. Jest to Tillis, który podczas podróży był jego najbliższym kompanem. A w każdym razie to w jego towarzystwie Tobas spędził większość czasu, to z nim najwięcej rozmawiał (jechali na jednym wozie). A więc jednak jest tu wreszcie jakiś dramatyzm, bo ci dwaj staną teraz naprzeciwko siebie, by ze sobą rywalizować.

A guzik! Odkąd Tobas rusza na łowy, jego ekipa nie napotyka na inne drużyny. Raz chyba tylko z oddali widzą jedną z nich (tak mi się coś kojarzy, ale głowy nie dam, bo na tym etapie książki już średnio uważałem). Tillis oczywiście... tak, zgadliście, już się nie pojawia.

Tobas i jego trzech towarzyszy idą polować na smoka. No dobra, wreszcie chyba będzie jakaś przygoda. Przechodzimy do głównej fabuły, tak?

No... nie. Przy pierwszym spotkaniu ze smokiem nasi bohaterowie dają nogę, po czym dwóch z nich uznaje, że już ich to nie kręci i opuszczają Tobasa. A ten jeden, co został, opuszcza go niedługo potem. Tym sposobem już wszystkie postacie wprowadzone przez Watt-Ewansa (poza Tobasem) zostają wywalone z opowieści. No dobrze, jeden z towarzyszy Tobasa wróci jeszcze na końcówkę książki, ale to tyle.

I znów jakby zaczynała się nowa opowieść. I nie, nie macie co liczyć na epickie przygody. Prawie całą drugą połowę książki Tobas spędza w opuszczonym zamku z jakąś babą i kombinuje, jak się z niego wydostać (dostał się tam przez magiczny gobelin).

Nie będę już może streszczał reszty, bo jest to takie nudne, jak brzmi. Powiem tylko, że rozwaliła mnie końcówka, w której Tobas wyrzeka się ślubu z księżniczką, bo wybiera prawdziwą miłość zamiast bogactwa, na co wybranka jego serca, ta baba z opuszczonego zamku, mówi mu: "Nie bądź głupi, żeń się z księżniczką i bierz bogactwo, chcem mieć te piniondze!", tak że ostatecznie nasz bohater żeni się z obiema.

Watt-Ewans reprezentuje lżejszą odmianę fantasy. Taką, wiecie, z przymrużeniem oka. Tak ludzie piszą. Że niby wesołe, z jajem. No i w sumie klimat rzeczywiście jest lżejszy, ale nie spodziewajcie się, że się uśmiejecie jak przy Pratchetcie. W „Jednym zaklęciem” jest tylko jeden niezły żart (demon, którego przyzywa się do odkręcania słoików - teraz, kiedy wam go zdradziłem, nie macie już powodu, by sięgać po tę książkę).

Ale to nie tak, że „Jednym zaklęciem” nie ma żadnych plusów. Jak chcecie, mogę też powiedzieć o tej książce coś miłego. Proszę bardzo - ma ładną, twardą okładkę z ilustracją Borisa Valejo, więc nieźle prezentuje się na półce. No i tyle.

Chyba że macie taki sfatygowany egzemplarz, jaki ja mam - wtedy to nawet nie wygląda dobrze.

A nie, przepraszam. Jeszcze niektóre elementy świata przedstawionego są całkiem ciekawe, ale niestety nie widzę w nich wiele sensu. Na przykład jest mowa o zaklęciu, które dezaktywuje całą magię w okolicy. Taki jakby impuls elektromagnetyczny, tylko działający na magię. Niezły pomysł. Wydaje się, że skoro już ludzie z krainy Etshar odkryli coś takiego, to będą często tego używać. A tu dowiadujemy się, że tej broni użyto jedynie dwa razy w całej historii.

Za to magowie chętnie korzystają z magicznych gobelinów, przenoszących w inne miejsce, choć gdy dowiadujemy się więcej o ich działaniu, trudno zrozumieć, jak ktokolwiek może być takim idiotą, by z nich korzystać. Otóż taki gobelin musi dokładnie przedstawiać miejsce, w które mag chce się udać - dotyczy to też drogi powrotnej. Jeśli na przykład światłocień będzie akurat w tym miejscu inaczej się układał - koniec, nie wydostaniemy się. Jeśli przerwie się jedna nitka w gobelinie - tak samo, jesteśmy uwięzieni na zawsze. Po jakie licho ktokolwiek miałby tak ryzykować?

Tak więc nie warto sięgać po tę książkę. I w ogóle po „Legendy Etshar”. Jak sobie sprawdzicie w necie, to wychodzi, że na dzień dzisiejszy cykl liczy sobie czternaście części. Po polsku jednak ukazały się tylko trzy. Zatem nawet polscy wydawcy szybko się zorientowali, że nie ma sensu tego ciągnąć.

Jeśli lubicie lekką fantastykę z humorem, milion razy bardziej warto sięgnąć po Pratchetta (wkrótce dowiecie się dlaczego, bo wysmażę jakiś obszerny wpis o „Świecie Dysku”). Albo możecie ściągnąć z neta mój „Ostatni rozdział” (do pobrania na https://www.beezar.pl/ksiazki/ostatni-rozdzial). Nie posądzajcie mnie o zadufanie i ogólny brak skromności. Moja książka nie jest sama w sobie jakimś komediowym arcydziełem. Do Pratchetta się nie umywa. Ale jestem pewien, że w starciu z „Legendami Etshar” wychodzi akurat obronną ręką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Z podróży