piątek, 15 stycznia 2021

"GLIZDAWCE" Orsona Scotta Carda

Glizdawce, latawce, wiatr...

Ostrzeżenie: Czytanie tej książki może wywołać nieodwracalne zmiany w psychice. Nie ma nawet pewności, czy czytanie o czytaniu tej książki jest bezpieczne.

.................................................................................................

Tak jak niektórzy piosenkarze są znani tylko z jednego przeboju i przez całą swoją karierę nie są w stanie stworzyć żadnego innego, który by mu dorównał, tak samo bywają i pisarze, którym udaje się tylko jedna książka. Ewentualnie jedna seria. Albo pół serii - tak mam z Ursulą K. Le Guin. Bardzo lubię dwie pierwsze części „Ziemiomorza”, natomiast wszelkie inne powieści tej pisarki, za jakie się biorę, okazują się niezbyt porywające. Podobnie z tym nudziarzem Kiplingiem - obie „Księgi Dżungli” czytałem po wielokroć, ale jakakolwiek inna jego książka sprawia, że oczy mi się momentalnie zamykają.

No i Orson Scott Card. Jego też niestety muszę wrzucić do tej kategorii. W moim odczuciu tak naprawdę udała mu się tylko seria o Enderze. Tak, Saga Cienia też jest super, ale to po prostu gałąź serii o Enderze, więc ją tu wliczam. W całym Enderowskim cyklu nie ma ani jednej książki, którą uważałbym za słabą. Za to inne powieści Carda jakoś zawsze mnie zawodzą.

Mimo to sięgnąłem po „Glizdawce”, bo czemu nie? Prosty ze mnie chłop - jak widzę dziwaczny tytuł, to sięgam z ciekawości. Tak łatwo mnie skusić do lektury. Boleję nad tym, ale co zrobić? Skąd mogłem wiedzieć, że to będzie droga przez mękę?

Książka nie wygląda groźnie, dopóki się jej nie otworzy. A potem jest już za późno na ucieczkę.

Do rzeczy, bo chrzanię tu trzy po trzy, a Wy byście się chcieli przecież dowiedzieć czegoś o tych „Glizdawcach”. A zatem akcja rozgrywa się na obcej planecie, która nazywa się Imaculata, ponieważ, jak mniemam, inni pisarze SF zaklepali już wszystkie fajniejsze nazwy dla planet. Żyją tu nie tylko ludzie, ale też inne rozumne rasy, takie jak elfy i gobliny... a nie, przepraszam... dwelfy i geblingi. Teraz wygląda to zupełnie inaczej, prawda? Są jeszcze gaunty. Nie wspomniałem o nich od razu, bo akurat z niczym mi się nie kojarzą, więc nie pasowały do mojego żartu słownego. Trudno.

Główna bohaterka nosi imię Agaranthemem Heptek. Wiem, co teraz sobie myślicie - że kot przebiegł mi po klawiaturze. Ale zapewniam was, że wcale nie - moja Luna jest dobrze wychowana i nie odstawia takich numerów. Więc kot przebiegł co najwyżej po klawiaturze Carda. I sądząc z tego, jak to wygląda w druku, musiał to być długi bieg. Na szczęście bohaterka ma też inne imię - Patience - i to tego używa przez większość książki.

Dziewczyna jest prawowitą heptarchinią. Że kim? No heptarchinią. Żeńskim heptarchą. Teraz wszystko jasne? Nie trzeba wam chyba tłumaczyć, kim jest heptarcha? Co wy, do szkoły nie chodziliście? Heptarcha to oczywiście władca siedmiu królestw. Tak w każdym razie napisali w przypisie. Koniecznie zapamiętajcie, ta wiedza może wam się przydać, jeśli na przykład zamierzacie startować w „Jednym z dziesięciu”. Card w swojej powieści na szczęście nie wymienia wszystkich siedmiu królestw, dzięki czemu nie zostajemy zasypani garścią kolejnych dziwnych nazw.

Powiem szczerze, może was to zdziwi, ale powieść wcale nie zapowiadała się źle. Pierwsze cztery rozdziały to całkiem ciekawa lektura z paroma interesującymi konceptami (dynastyczne intrygi, pradawna przepowiednia, żywe głowy w słojach, takie tam), ale potem niestety Patience wyrusza w podróż i wszystko pada na pysk. „Glizdawce” zmieniają się w taką quasi-baśniową opowieść o wyprawie.

Istnieje w fantastyce taki oklepany schemat (co nie znaczy, że zły - sam często korzystam i sobie chwalę): jest quest do wykonania, długa i niebezpieczna droga do przebycia, zbiera się ekipa postaci o różnych charakterach i specyficznych umiejętnościach (każda z tych umiejętności okaże się oczywiście niezbędna w finale, żeby pokazać, że tylko razem nasi bohaterowie mogli zwyciężyć), no i drużyna ta wędruje od punktu A do B, przeżywając po drodze różne przygody. Znacie to? Jasne, że znacie. No to w „Glizdawcach” dostajecie właśnie to, tylko bez przygód. Naprawdę, nie liczcie, że podczas tej wyprawy naszej bohaterce i jej towarzyszom przytrafi się cokolwiek ciekawego.

No dobrze, ale skoro nie ma przygód, to co jest zamiast nich? Dyskusje. Rozmowy. Rozważania. Niekończące się dywagacje i dyskursy na temat wolnej woli, religii, przeznaczenia i różnych innych doniosłych spraw. Nic interesującego z nich w sumie nie wynika.

Nie mam nic przeciwko filozofowaniu. W „Mówcy umarłych” czy „Ksenocydzie” też było go w bród (na pewno dużo więcej niż akcji), a od tych książek trudno było mi się oderwać. Różnica jest taka, że tam filozofowanie było ciekawe, a w „Glizdawcach” nie.

Oprócz tych wszystkich głębokich rozważań, dostajemy też w twarz całym wiadrem ekspozycji. W pewnym momencie nasi podróżnicy zatrzymują się na cały rozdział w tym tylko celu. Naprawdę. Docierają do pewnego domu i jego mieszkanki, która oferuje odpowiedzi na wszelkie pytania. No i cały rozdział jest poświęcony tym pytaniom i odpowiedziom. Card wprowadził do swojej opowieści na jeden rozdział postać, będącą chodzącą ekspozycją! Żeby dostarczyć czytelnikowi potrzebnych informacji, uciekł się do tej topornej i leniwej metody, przed którą ostrzega się początkujących pisarzy i scenarzystów! I jak ja potem mam te „Glizdawce” traktować poważnie?

Typowa reakcja na "Glizdawce"

Tak więc podróż bohaterów składa się z ekspozycji i filozofowania. Jest to zwyczajnie nudne i wydaje się nigdy nie kończyć. Potrzeba doprawdy anielskiej cierpliwości, żeby przez to przebrnąć. Ale w końcu główna bohaterka nazywa się Patience (Cierpliwość), a jej mentor i opiekun to Angel (Anioł), więc może Card zdawał sobie z tego sprawę i puścił tu oko do czytelnika (to taka moja robocza teoria na szybko sklecona, nie mam żadnych dowodów).

A co czeka bohaterów u celu podróży? No właśnie, po co oni w ogóle wędrują? O tym jeszcze nie wspomniałem. Jak coś teraz jecie, to lepiej przestańcie. Poważnie, odłóżcie na bok te swoje kanapki, czy co tam macie. Otóż Patience wędruje do Samotnej Skały, bo tam kieruje ją zew. Cóż znowu za zew? Ano wzywa ją tam pewien odstręczający stwór, który nakazuje jej przybyć i z nim spółkować. Tak, skłania ją do tej podróży w celach prokreacyjnych. Wiem, myślicie, że wymyślam to wszystko na poczekaniu, żeby was wkręcić, ale zapewniam, że tak jest w książce. I tak, dostajemy w finale scenę stosunku bohaterki z paskudnym stworem i jest to dokładnie tak zniesmaczające, jak można się spodziewać. Chociaż pewnie w XXI wieku nie powinno się krytykować takiego związku, bo zaraz postępowi ludzie nazwą człowieka glizdawcofobem.

Typowa reakcja na "Glizdawce" po doczytaniu do TEJ sceny

Reasumując, książka jest ciekawa głównie na początku. No, jeszcze pod koniec ewentualnie coś tam się wreszcie dzieje (nie chodzi o migdalenie się ze stworem, tylko o trwającą w międzyczasie walkę). Ale cały środek to niekończący się festiwal nudy. I to właśnie jest największym grzechem tej powieści. Nie to, że jest zdziwaczała i pochrzaniona. No gdzie tam! Zdziwaczałe i pochrzanione książki mogą być przecież całkiem dobre. W cyklu o Enderze też zdarzały się przecież nieco dziwniejsze kawałki - filoty i ich działanie, przedstawione w „Ksenocydzie” i „Dzieciach umysłu”, to był na przykład taki patent, że do dziś się zastanawiam, na jakich dragach był wtedy autor. Ale żadna część opowieści o Enderze nie była nudna ani przez chwilę. „Glizdawce” niestety są i tu można by spuścić kurtynę.

Ale zaraz, jeszcze coś! Przecież do lektury tego powieścidła przekonał mnie jego intrygujący tytuł. Tymczasem teraz nie wiem, czy on był w ogóle jakoś sensownie umotywowany. Wydaje się być bardziej efektem swobodnej inwencji tłumaczki niż zamysłu Carda. No bo popatrzcie, tytuł oryginalny to „Wyrms”. Czy nie jest tak, że tłumaczka uznała, że to zniekształcone „worms”, więc musi wymyślić własną nazwę, która będzie również kojarzyć się z robakami? A że „Rybaki” brzmiałyby słabo, to zdecydowała się na „Glizdawce”. Pojawia się tu pytanie, czy tłumaczka nie wiedziała, że „wyrm” to słowo określające pewien typ smoka? Czy w tytule nie chodziło raczej o smoki? Czy udziwnienie polskiego tytułu nie było ze strony tłumaczki nadgorliwe i samowolne? Tak wiele pytań, tak mało odpowiedzi! Jeśli ktoś z Was jest językoznawcą, będę wdzięczny, jeśli mi to wytłumaczy, bo trochę się gubię i możliwe, że wyciągam nieuprawnione wnioski. Ale... glizdawce, serio?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Z podróży