Nie
muszę chyba tłumaczyć tych terminów, prawda? Jest jeszcze ktoś,
kto nie wie, co oznaczają te słowa? Pytam z obowiązku, bo zwykle
to ja jestem ostatnią niedoinformowaną osobą, a ciężko zgrywać
znawcę kina, gdy nie ma się opanowanej
fachowej terminologii. No więc dla zasady wyjaśnię to, co wszyscy
doskonale wiecie. Sequel to kontynuacja, dalszy ciąg danej historii,
natomiast prequel to opowieść o wcześniejszych wydarzeniach. Tak
więc kolejne części "Zabójczej broni" to sequele, bo
opowiadają o tym, co było później, natomiast "X-men:
pierwsza klasa" to prequel, bo mówi o tym, co działo się
przed wydarzeniami z oryginalnych "X-menów". Czasem nawet
filmy z cyfrą 2 w tytule (która może być myląca) nie są
sequelami, lecz właśnie prequelami, tak jak "Głupi i głupszy
2". (A "Król Skorpion 2", jak to gdzieś ktoś
trafnie zauważył, jest prequelem spin-offu sequela remake'u, ale to
tylko wtrącam jako ciekawostkę, by trochę zagmatwać i żebyście
stracili wątek).
Z
prequelami jest jeden zasadniczy problem. Przynajmniej dla mnie.
Załóżmy, że zobaczycie jakiś świetny film. Chcecie poznać
dalsze losy bohaterów? Pewnie! A wcześniejsze? (Chwila pełnej
napięcia ciszy) Jasne, że nie! Kogo one obchodzą? Jeśli mam np.
film o gościu, który ratuje świat, to po co mam później oglądać,
jak wyglądało jego dzieciństwo albo jak zdobył swoją wypasioną
broń, której użył dla owego uratowania świata? Skoro znam czyjeś
dalsze losy, to na licho mi opowieść o wcześniejszych? Przecież
wiem, ku czemu to zmierza!
Filmowi
twórcy jednak konsekwentnie wzruszają ramionami na te moje wąty i
klecą hurtowo coraz więcej prequeli.
Można
by powiedzieć: "Zaraz, zaraz! Czemu się właściwie, Al
Jaridzie, czepiasz? Przecież można obejrzeć taki prequel jako
pierwszy i poznać wydarzenia w porządku chronologicznym". No,
teoretycznie tak. Teoretycznie.
Tu
dochodzimy do sedna i poruszamy kwestię, której niniejsze moje
wypociny zawdzięczają swój tytuł. W jakiej
kolejności to się ogląda? Jeśli nakręcę film "Bolesław
Chrobry", a potem dokręcę prequel "Bolesław Chrobry 2:
Narodziny", to czy najpierw powinno się obejrzeć pierwszy
film, bo został jako pierwszy nakręcony, czy może drugi, bo
opowiada o wcześniejszych wydarzeniach? Decydować ma chronologia
powstania dzieł, czy chronologia wydarzeń fabularnych?
Otóż
sprawa wygląda niestety tak, że i w jednym i w drugim wypadku
prequele się nie sprawdzają. Prequel oglądany po filmie
oryginalnym jest nam po prostu niepotrzebny, bo znając zakończenie
danej historii, nie zostaniemy zaskoczeni i zafascynowani jej
początkiem. Ale jeśli w pierwszej kolejności sięgniemy właśnie
po prequel, okaże się, że do tego też się on nie nadaje, bo
wymaga znajomości filmu oryginalnego. Nie będę bawił się w
teoretyczne dysputy i przedstawię to na przykładzie... uwaga,
uwaga... "Gwiezdnych wojen"! Wiedzieliście o tym, co?
Spryciarze, przeczytaliście podtytuł mojego tekstu?
Śmiało
możecie czytać dalej, nawet jeśli nie widzieliście sagi Lucasa
(są jeszcze tacy?), bo tym razem wyjątkowo ograniczę ilość
spojlerów do niezbędnego minimum (nawet imion postaci postaram się
rzadko używać).
...
Dawno,
dawno temu był sobie George Lucas. Pewnego poranka obudził się,
spojrzał w lustro i powiedział: "George, mój drogi, trzeba
nakręcić "Gwiezdne wojny". Ktoś musi to wreszcie zrobić,
bo tak doniosłe dzieło musi powstać, a samo się nie nakręci.
Więc ja to dla dobra ludzkości nakręcę i zrobię to w sześciu
częściach. Ale zacznę od czwartej, no bo pierwsza będzie
opowiadać o małym Anakinie, no i Jar Jar będzie tam odstawiał
swoje slapstickowe numery, a nie zdziecinniałem jeszcze na tyle, by
temu podołać. Poza tym, mamy lata siedemdziesiąte i technologia
nie stoi jeszcze na tak wysokim poziomie, bym mógł napchać trzy
pierwsze części po brzegi efekciarstwem, więc muszę zacząć od
czwartej. Siła wyższa. No bo na dzień dzisiejszy, to mógłbym
wprawdzie ubrać jakiegoś gostka w kostium Jar Jara, ale wtedy Jar
Jar chwytający językiem jabłko nie wyjdzie
hiper-mega-realistycznie i to położy cały film. Więc muszę
poczekać na rozwój animacji komputerowej, wtedy się wszystko
nakręci na zielonym ekranie. Póki co nie da rady, więc wezmę się
za części 4-6; one wymagają mniej efektów. Poza tym Mickiewicz
też "Dziady" napisał nie po kolei i nie dość, że nikt
się nie czepia, to jeszcze za wieszcza go mają".
Podkasał
George rękawy i stworzył absolutny filmowy klasyk, czwartą część
swojej sagi (która jednak na początku nosiła po prostu tytuł
"Gwiezdne wojny" - numerek i podtytuł dostała parę lat
później, gdy Lucas postanowił numerować epizody, może dla
ułatwienia sprawy widzom). Potem nakręcił dwie kolejne części i
powstała tzw. stara trylogia. Później było wiele lat przerwy i w
końcu, gdy już rozwój techniki pozwalał na mega-efekciarstwo,
George zmajstrował trzy prequele (nową trylogię). Pozwolę sobie
na szybki przegląd sagi i parę słów o każdej z części. Pewnie,
w świetle tematu tego artykułu (czyli w jakiej kolejności powinno
się oglądać prequele) jakość poszczególnych epizodów
"Gwiezdnych wojen" nie jest wcale tak istotną kwestią,
ale jak już piszę notkę na bloga, to niech mi będzie wolno sobie
przy okazji coś zrecenzować. Chyba nie odbierzecie smętnemu,
zgryźliwemu i zgorzkniałemu Al Jaridowi tej ostatniej
przyjemności?
Gwiezdne
wojny: Część I - Mroczne Widmo
Krótko
i zwięźle: film jest dość efekciarski, ale stanowczo zbyt
familijny. Mały Anakin jest nijaki i wcale jakoś nie budzi
sympatii. Jar Jara jest za dużo, a wprowadzany przez niego humor
zbyt prosty i infantylny (nawet jeśli przekręcanie wyrazów może
bawić, to cały ten slapstick już niekoniecznie) - i piszę to nie
będąc wcale jednym z tych niezliczonych zaciekłych wrogów owej
postaci (która stała się obiektem nienawiści większości widzów
- u mnie jakoś aż tak negatywnych odczuć nie budzi). Fabuła
średnio wciąga. Ale akcja w porządku, efekty w porządku, trochę
klimatu mimo wszystko jest.
Gwiezdne
wojny: Część II - Atak klonów
No,
to zdecydowanie najlepsza część nowej trylogii.
[Zdegustowani
czytelnicy (chórem): Co ty bredzisz?! A "Zemsta Sithów"?!
Al
Jarid: Możecie się wypchać z "Zemstą Sithów"! "Atak
klonów" jest jeszcze lepszy i tyle! Cicho tam! Nie zakrzyczycie
mnie! Hej, który rzucił tekst o romansie rodem z brazylijskiej
telenoweli?!]
Dobra,
do rzeczy. Co sprawia, że druga część gwiezdnej sagi jest tak
dobra? O wiele bardziej klimatyczna i zagadkowa fabuła. Familijne
klimaty "Mrocznego Widma" zostały za nami. "Atak..."
bardziej przypomina kino sensacyjne. Mamy więc wątek zamachów i
ochrony przed nimi ważnej osobistości. Dużo intryg politycznych,
ciekawszych niż w poprzedniej części. Prywatne śledztwo jednej z
postaci, która wpada na trop spisku zakrojonego na galaktyczną
skalę. Poznajemy kolejne zagadki i tajemnice. Do tego dochodzi cała
masa efektownej akcji, walki, pościgi, roboty, potwory etc., a
ukoronowaniem jest epicka bitwa, która wypada chyba najlepiej
spośród finałów nowej trylogii.
Wątek
miłosny, a i owszem, jest dość tani. Parę razy udało się
stworzyć romantyczny nastrój, ale w większości scen wypada
nieszczególnie, a żałosne niekiedy teksty, które muszą
wypowiadać nasi zakochani, nieraz przyprawią widza o śmiech (a
chyba nie to było zamiarem Lucasa). Ten jeden element filmu
rzeczywiście niezbyt się udał, niemniej sprawdza się jako wątek
wpływający na przemianę naszego bohatera i jest zalążkiem
przyszłych, ponurych wydarzeń (wszak to zakazana miłość i
łamanie zakazu odbije się echem w przyszłości), zatem, choć niby
cukierkowaty, w istocie ten wątek podszyty jest pewną
złowróżbnością. No i miłość dodaje też filmowi jeszcze
bardziej epickiego wymiaru. Choć generalnie nie poradzono sobie z
ukazaniem uczuć, to jednak parę scen może zrobić wrażenie (gdy
nasza para wjeżdża wspólnie na arenę, gotowa razem stawić czoła
temu, co ich czeka, czuć tu prawdziwego ducha wielkich, epickich
widowisk, w których miłość zwykle gra tak ważną rolę - nie
byłoby to możliwe bez wprowadzenia do fabuły tego wątku, nawet w
tak niedoskonałej postaci, jak to uczyniono).
A
zatem nie marudźcie, oglądajcie "Atak klonów", bo
naprawdę warto!
Gwiezdne
wojny: Część III: Zemsta Sithów
Najmroczniejsza
część nowej trylogii. Tu już nie ma miejsca na chwilę
odprężenia. Rozgrywają się przełomowe, dramatyczne wydarzenia.
Właśnie ten szczególny klimat mroku i smutku, ginącego,
odchodzącego świata, stanowi o sile tego filmu, choć ważną rolę
gra tu też wylewające się z ekranu efekciarstwo, głównie
związane z batalistyką (sekwencje otwierające film pozostawiają
niezapomniane wrażenia).
Wszystko
byłoby fajnie i pięknie, gdyby nie jedno "ale", które
psuje dobry odbiór tego filmu, mianowicie położono "Zemstę..."
pod względem psychologii. Scena przemiany duchowej jednej z postaci,
ten najważniejszy, centralny dla całej nowej trylogii moment, na
który rzesze fanów czekały od lat, został po prostu spartaczony.
Metamorfoza bohatera dokonuje się w tej scenie bez uzasadnienia,
motywu i jakiejkolwiek logiki, a nawet wbrew logice, biorąc pod
uwagę wydarzenia, jakich ów bohater był świadkiem chwilę
wcześniej.
Tak
więc "Zemsta Sithów" jest trzymającym w napięciu,
olśniewającym widowiskiem z naprawdę beznadziejną psychologią.
Jeśli lubicie oglądać ładnie opakowany bezsens, powinno Wam się
spodobać. (No dobra, też lubię oglądać ten film, bo, mimo
wszystko, naprawdę jest dobry. Ale to nie zmienia faktu, że
zepsucie najważniejszej sceny boli, bo gdyby zrobiono ją
przyzwoicie, to cały film mógłby być prawdziwym
dziełem).
Gwiezdne
wojny: Część IV - Nowa nadzieja
Klasyk
nad klasyki. Niezapomniane efekty (komputer wcale nie jest konieczny,
by zrobić wrażenie). Wciągająca fabuła. Postacie dużo
wyrazistsze (i po prostu fajniejsze) niż te z nowej trylogii (która
wyraźnie cierpiała na brak bohatera pokroju Hana Solo). Nastrój
przygody. Akcja. Humor. Wszystko na swoim miejscu. Nie ma się do
czego przyczepić. A skoro nie ma się do czego przyczepić, to
zamiłowany malkontent Al Jarid nie znajduje frajdy w pisaniu o tym
filmie, więc już nie doda ani słowa.
Gwiezdne
wojny: Część V - Imperium kontratakuje
Najlepsza
część starej trylogii. Tak, bezdyskusyjnie. A właściwie to nawet
najlepsza część całej sagi. Klimat przygody z poprzedniej części
ustępuje miejsca poważniejszej, mroczniejszej tonacji, a całej
opowieści dodano głębi. Nadal dużo się dzieje (bitwa z maszynami
kroczącymi czy ucieczka przez pas asteroid przeszły do historii
kina), ale tym razem nie tylko wokół postaci, lecz i w nich samych
(nasz bohater przebywa tu drogę głównie duchową - szkolenie,
odkrywanie siebie itp.). Napięcie konsekwentnie wzrasta w miarę
zbliżania się do piorunującego finału, w którym pada przesłynne
zdanie Vadera, wywracające całą wiedzę widza o tej postaci do
góry nogami (to znaczy kiedyś, zanim nakręcono
prequele).
Gwiezdne
wojny: Część VI - Powrót Jedi
Dobry
film? Być może. Ale już nie tak jak dwie poprzednie części. Zwłaszcza
kontrast z "Imperium kontratakuje" źle wpływa na odbiór
szóstego epizodu. Czemu?
Ano,
bo dramatyzm, tak mocno podkręcony w końcówce "Imperium...",
w "Powrocie..." nagle opada. Finał sagi, który powinien
przecież być kulminacją napięcia, przynosi nieoczekiwane
rozprężenie. Najpierw długi pobyt u Jabby, który niewiele wnosi
do fabuły, za to pozwala nam poznać odpowiedzi na fundamentalne,
dręczące nas od zawsze pytania, czyli jakiej muzyki słucha ów
gangster i jakie tańce lubi oglądać. No a potem wreszcie zaczyna
się finał właściwy, w którym główną rolę odegrają pluszowe
misie. Nie, nie sięgajcie po okulary. Dobrze przeczytaliście.
Pluszowe misie. W samym finale kultowej sagi. Stawiają czoła
mrocznemu Imperium. Hmm...
Nie,
nie potrafię tego wystarczająco zjadliwie skomentować. Wyręczę
się Melem Brooksem. W jego filmie "Kosmiczne jaja"
(parodia "Gwiezdnych wojen"), bohaterowie w pewnym momencie
napotykają bandę stworków przypominających krasnoludki,
nawiązujących do Jawów z sagi Lucasa. Wówczas jedna z postaci
komentuje to mniej więcej takimi słowami: "Kiedy trafiliśmy
do Disneylandu?". To samo pytanie ciśnie się na usta, gdy
obserwuje się hasające po lesie pluszaki w finale "Gwiezdnych
wojen". No, może bliżej temu do "Ulicy Sezamkowej"
niż Disneylandu, ale w każdym razie chyba czujecie o co chodzi,
prawda? Po mrocznym, dramatycznym "Imperium kontratakuje",
wciskanie do następnego filmu pluszowych miśków jest po prostu...
no, nie na miejscu! Tak się nie robi! Żadna poprzednia część nas
na to nie przygotowała!
Jest
zatem niestety dziecinniej, ale film w ogólnym rozrachunku i tak nie
wypada źle, bo nadrabia scenami akcji (pościg w lesie, finałowa
bitwa) i postacią Imperatora (przynajmniej on potrafi wnieść tu
nieco klimatu). Miśki zepsuły ten film (tak uważam i będę się
tego trzymać), podobnie jak przerywniki taneczno-muzyczne, ale nie
na tyle, by oglądanie go było przykrym doświadczeniem.
Czy
to już wszystko w temacie "Gwiezdnych wojen"? Niby tak.
Znaczy, te sześć części to cała saga, a Lucas oświadczył, że
dalszego ciągu nie będzie. Tylko że stale dokręca jakieś seriale
rozwijające niektóre wątki i opowiadające o wydarzeniach pomiędzy
poszczególnymi epizodami. Zatem nawet jeśli papa George nie będzie
kontynuował opowieści o Jedi, to pewnie i tak ciągle będzie ją
rozbudowywał. Historia będzie się rozrastać, tyle że wszerz a
nie wzdłuż.
I
tak do tej pory powstał serial animowany o Ewokach (to te miśki), a
także film aktorski... o Ewokach (co jest, do licha?! ile można
oglądać te pluszaki?!!) oraz drugi film aktorski o Ewokach (George!
Litości!), jakby ktoś chciał je na siłę wylansować na
największe gwiazdy sagi. Oprócz tego mamy też serial animowany o
C3PO i R2D2, chyba ze dwa seriale animowane o Wojnach Klonów, no i
wisienkę na torcie - świąteczny odcinek "Gwiezdnych Wojen",
wiekopomne dzieło koncentrujące się głównie na Wookiech (Lucas
ma chyba jakąś obsesję na punkcie włochatych stworów,
porozumiewających się nieartykułowanymi dźwiękami - Wookie czy
Ewoki, jeden kit), prezentujące mniej więcej poziom Teletubisiów
(choć w "Teletubies" nie usłyszycie śpiewu księżniczki
Lei). Nie, nie oglądałem (ta perła kinematografii jest ponoć
prawie nie do zdobycia), ale widziałem jak Nostalgia Critic to
recenzował i z samych tylko fragmentów do dziś ciężko się
otrząsnąć.
Tyle
rzeczy powstało do tej pory, ale George szykuje już jakiś serial
aktorski osadzony w świecie sagi, a niedawno pojawiła się też
pogłoska, że Joemu Johnstonowi marzy się film poświęcony postaci
Boby Feta. Nie mogę się doczekać. Strasznie chciałbym poznać
bliżej tego niesamowitego, fascynującego bohatera, który w całej
sadze pojawia się w kilku scenach, nie robi niczego znaczącego, po
czym ginie w sposób tak idiotyczny i ciamajdowaty, że sam Jar Jar
Binks nie powstydziłby się takiej śmierci. Umieram z
niecierpliwości, nie mogąc doczekać się możliwości obejrzenia
całego, pełnometrażowego filmu poświęconego największemu
cieniasowi w galaktyce "Gwiezdnych wojen"!
No,
trzeba jeszcze dodać, że Lucas rozbudowuje też swoją sagę
poprzez nieustanne dodawanie do starej trylogii nowych scen,
podrasowywanie efektów, wprowadzanie zmian w ścieżce dźwiękowej
i w ogóle wszystkie te niepotrzebne zabiegi, jakby nie docierało do
niego, że fani każdą taką zmianę odbierają jako zamach na ich
ulubione filmy. George najwyraźniej już dawno przestał przejmować
się głosami widzów, więc nie zdziwiłbym się nawet, gdyby
pewnego dnia wyszła tysiąc dwunasta edycja starej trylogii z
wklejonymi nowymi aktorami w miejsce poprzednich. A przecież trzeba
mieć jakiś umiar! Raz wypuszczonego do obiegu dzieła twórca nie
powinien już przerabiać, bo wysyła tym samym komunikat: "Nie
wszystko mi wtedy wyszło tak, jak chciałem, więc muszę to teraz
poprawić". A przecież miliony widzów pokochały "Gwiezdne
wojny" właśnie w takiej postaci, w jakiej ukazały się po raz
pierwszy! George, człowieku, przystopuj!
.................................
A
teraz wróćmy do głównego tematu - oglądać prequele najpierw,
czy po zapoznaniu się z oryginalnymi filmami? Lucas wyraźnie
wskazał swoją numeracją, że chciałby, aby jego sagę oglądano
według numerków, zatem zgodnie z chronologią wydarzeń
fabularnych. Niejednokrotnie zresztą mówił o tym, że, gdy obejrzy
się to od epizodu pierwszego do szóstego, będą to zupełnie inne
filmy, niż przed nakręceniem nowej trylogii. Tylko czy naprawdę
tak jest lepiej?
Objawię
Wam straszliwą prawdę. Nowa trylogia "Gwiezdnych wojen"
popełnia te same błędy (jeśli są to błędy - może tylko z
mojego punktu widzenia), co większość prequeli, mianowicie posiada
cechy, które sprawiają, że niespecjalnie nadaje się do obejrzenia
jako pierwsza. Prequel najczęściej niestety stanowi początek
jakiejś historii, którego nie powinno się oglądać przed
poznaniem owej historii. Początek, który można w pełni poznać
dopiero, gdy znacie już zakończenie opowieści. Więc co kogo taki
początek obchodzi? Po co komu początek, którego nie można
obejrzeć... na początek?
Nowa
trylogia gwiezdnej sagi jest tu dobrym przykładem (wiadomo, dlatego
ją wybrałem), bo ma właśnie wszystkie te typowo prequelowe
mankamenty, które sprawiają, że nie nadaje się do obejrzenia
"najpierw". Zatem pora to wypunktować.
1.
Wprowadzenie w świat i historię
Prequele
nie zawracają sobie głowy wprowadzeniem widza w realia świata
przedstawionego i opowiadanej historii. Nie tracą na to czasu, bo
przedstawieniem tych realiów zajął się już oryginalny film, po
co zatem w prequelu się powtarzać? Niby logiczne, tylko że jeśli
ktoś chciałby zacząć oglądanie właśnie od prequela, to
zostanie od razu rzucony na głęboką wodę i może nawet zasypany
niewiadomymi, które zostaną mu rozjaśnione dopiero przez film
opowiadający dalszy ciąg historii, nakręcony wcześniej.
Tak
na przykład wyjaśnienie i demonstracja siły Jedi, pozwalającej
manipulować słabymi umysłami, znajduje się w czwartym epizodzie
sagi ("To nie są roboty, których szukacie"). Widz, który
zaczyna od części pierwszej, nie zostanie wprowadzony w tajniki tej
niezwykłej umiejętności. Dla niego pierwszym spotkaniem z mocą
wpływania na umysły będzie scena użycia jej na handlarzu Watto, w
której to scenie owa moc okazuje się... nie działać. Zatem zanim
wprowadzi się widza w realia, pokazuje się mu już, że nie są one
niczym niepodważalnym. Dla kogoś, kto obejrzał najpierw starą
trylogię, to nie problem, ale jeśli ktoś, zgodnie z sugestią
Lucasa, ogląda "Gwiezdne wojny" według numerów epizodów,
może poczuć się zagubiony.
Są
też w nowej trylogii drobniejsze przykłady tego typu, jak choćby
wspomnienie o banthach. Co to są banthy? Nikt się z nowej trylogii
nie dowie, bo jest to wyjaśnione w starej - tej, którą Lucas
chciałby, by widz obejrzał później. Podobnie rzecz ma się z
Huttami - "Mroczne Widmo" nie wyjaśnia, co to za jedni,
zakładając, że wszyscy to wiedzą ze starej trylogii.
2.
Psucie elementu zaskoczenia
Prequele
mają to do siebie, że mogą zepsuć nam oglądanie oryginalnego
filmu, bo coś, co miało nas w nim zaskoczyć, nie zaskoczy, jeśli
obejrzymy wcześniej prequel.
Przykład
z "Gwiezdnych wojen" - w "Imperium kontratakuje"
nasz bohater trafia na planetę Dagobah, gdzie ma znaleźć mistrza
Jedi. Zamiast niego natyka się na pokracznego, zielonego stworka z
dużymi uszami. A tu nagle nieoczekiwanie okazuje się... No właśnie.
Film robił w tym miejscu widzom (przynajmniej tym mniej domyślnym)
małą niespodziankę. Ale potem Lucas nakręcił prequele, dzięki
którym, jeśli obejrzy się je najpierw, wcale żadnej niespodzianki
w tym momencie nie będzie.
Ale
to drobnostka wobec faktu, że Najsłynniejszy Zaskakujący Moment
Sagi, pojawiający się pod koniec "Imperium kontratakuje",
ten moment, który wstrząsnął swego czasu rzeszami widzów...
nikim już nie wstrząśnie i nikogo nie zaskoczy, bo całą tę
dotyczącą czarnego charakteru tajemnicę, która się tam objawia,
znamy już od dawna, jeśli obejrzeliśmy wcześniej nową trylogię.
No, ja akurat należę chyba do ostatniego pokolenia, dla którego
niespodzianka z końcówki "Imperium..." była nadal
niespodzianką, bo gdy oglądałem ten film, z nowej trylogii Lucas
nakręcił dopiero "Mroczne Widmo", nie zdążył więc
zepsuć mi frajdy, płynącej z zaskoczenia. Ale młodsze pokolenia,
które poznawać będą sagę według numerków epizodów, nie
przeżyją tego magicznego dla wielu momentu, który zapisał się
złotymi zgłoskami w historii kina.
3.
Mrugnięcia okiem do widza
Prequele
uwielbiają zawierać w sobie całą masę odwołań do oryginału,
tak zwanych smaczków dla wielbicieli, których oczywiście nie
załapie ktoś, kto swoją przygodę z daną historią zacznie od
prequela.
W
nowej trylogii "Gwiezdnych wojen" jest to na przykład
postać Jabby w "Mrocznym Widmie", która będzie miłą
niespodzianką dla wielbiciela starej trylogii, natomiast u nowego,
świeżego widza zrodzi co najwyżej pytanie: "Co to za koleś?
Aha, już zniknął z ekranu. To chyba nie był ważny".
W
"Ataku klonów" mamy małą scenkę z jeżdżącym po
piachu statkiem (choć wygląda jak sam kadłub) Jawów. I znowu -
widz, który zna epizody 4-6 powie: "O żeż! To przecież
jeżdżący po piachu statek Jawów, zupełnie jak w "Nowej
nadziei"! Normalnie, łza się w oku kręci", a widz, który
zaczął od epizodu pierwszego i leci po kolei według numerów,
powie jeno: "Co to ma niby być, to nieształtne, kadłubiaste
coś, co stoi za tym jakimś krasnalem w kapturze?". U niego ta
scena żadnej nostalgii czy jakichś innych emocji przecież nie
wywoła.
Najlepszym
jednak chyba przykładem jest udział Chewbacci w "Zemście
Sithów". Typowe zagranie pod widzów znających epizody 4-6,
żeby mogli (przynajmniej niektórzy, bo nie każdy lubi ryczące bez
ustanku futrzaki) z rozrzewnieniem powiedzieć: "Ojej, toż to
stary, dobry Chewie! Jak miło znowu go widzieć!". Natomiast
udział tej postaci w "Zemście..." dla widza, oglądającego
sagę po kolei według numerów, jest po prostu nieważny, a wręcz
zupełnie niepotrzebny. Patrzy taki widz i się dziwuje: "Po co
przez dziesięć sekund kamera pokazuje tego ryczącego włochacza?
Co to wnosi do filmu? Przecież ta postać nie odegrała tu żadnej
roli! Nic specjalnego nie zrobiła i wygląda na to, że już nie
zrobi! Po co wklejają takie długie ujęcie epizodycznej
postaci?!"
Mam
i przykład spoza "Gwiezdnych wojen". W "X-men:
pierwsza klasa" w jednej scenie pojawia się gościnnie
Wolverine. Dla większości widzów to miły dodatek, który ich
uraduje, ale jeśli ktoś zechce obejrzeć w pierwszej kolejności
właśnie prequel, to ta scena pewnie nic mu nie powie i będzie tym
samym zbędna, bo taki widz nie będzie wiedział, kim, u licha, jest
ten facet, którego pokazali przez minutę i więcej się już w
filmie nie pojawił.
4.
Rozmach
Technika
idzie do przodu, więc z biegiem czasu kręci się filmy coraz
bardziej widowiskowe. To powoduje, że prequel, jako że nakręcony
później, może być znacznie bardziej niż oryginał efekciarski,
przez co cykl nie trzyma jedności stylistycznej (np. w szykowanym
prequelu "The Thing" będziemy mieli efekty komputerowe
zamiast animatroniki). I tego typu problem mamy też właśnie w
"Gwiezdnych wojnach". Zatem ktoś, kto chce obejrzeć
epizody w kolejności numerycznej, najpierw dostanie trzy części
wypchane zapierającymi dech efektami specjalnymi, bajeranckimi do
granic możliwości scenami akcji etc. Nieważne jak dobre są części
4-6, i tak dla takiego widza po całym tym widowisku, z jakim miał do
czynienia w nowej trylogii, będą przedstawiały się po prostu
ubogo. Przejść od komputerowego, przebajerzonego wręcz
efekciarstwa do zwykłych dekoracji, tradycyjnych modeli statków i
kosmicznych stworów granych przez facetów w gumowych maskach? Może
być ciężko, zwłaszcza dla młodych, wychowanych właśnie na
efekciarskim kinie w typie nowej trylogii.
5.
Wariacje motywów
Załóżmy,
że kręcę wieloczęściowy cykl filmowy. Kiedy wymyślę sobie
jakiś motyw, który będzie się powtarzał w całej mojej sadze,
to, żeby nie wpaść w monotonię, w każdej kolejnej części
postaram się przedstawić go jakoś inaczej. Przez to z początku
motyw ten będzie występował w czystej postaci, ale w następnych
częściach będą się już pojawiać różne jego wariacje, pewnie
coraz bardziej udziwnione. Tak się właśnie to robi.
Kłopot
w tym, że jeśli kręci się prequel, to wielce prawdopodobne, iż
stały motyw pojawi się w nim właśnie jako wariacja, bo w czystej
postaci występował w filmie oryginalnym, a twórcy chcą teraz
pokazać, że mają fantazję.
W
"Gwiezdnych wojnach" tak to wygląda z walkami na miecze
świetlne. W starej trylogii jest zwyczajnie, po bożemu, ot, dwaj
przeciwnicy uderzają się nawzajem świetlówkami, czasem nawet, jak
w "Nowej nadziei", w leniwym tempie i bez bojowego zapału.
W prequelach, jako nakręconych później, walka na miecze świetlne
poddawana jest różnym modyfikacjom, stając się właśnie nie
odtworzeniem tego, co było w epizodach 4-6, lecz wariacją na ten
temat. Mamy więc na przykład walki dwóch na jednego, a w dodatku
tu ktoś zamiast normalnego, standardowego modelu miecza, ma
dwustronny, a tam ktoś inny walczy jednocześnie czterema.
Urozmaicenia to, istotnie, ciekawe, ale jak to wpływa na odbiór
całej sagi przez widza, który ogląda ją w porządku numerycznym?
Najpierw dostaje takie walki pełne bajerów, ogląda gościa z
podwójnym mieczem i tego, który wymiata na cztery, a potem, gdy
rajcuje się jak dzieciak w oczekiwaniu nowych pojedynków tego typu,
w kolejnych epizodach dostaje proste, niezbyt urozmaicone uderzanie
się świetlówkami.
Nie
zrozumcie mnie źle, wcale nie chcę kpić z walk w starej trylogii
(choć może tak to wygląda). Staram się po prostu wczuć w rolę
owego potencjalnego widza, który zgodnie z sugestią Lucasa zacznie
swoją przygodę z sagą od nowej trylogii. Taki może poczuć się
rozczarowany, czyż nie?
6.
Obdzieranie z klimatu tajemnicy
Jako,
że prequele opowiadają o tym, co było wcześniej, bardzo często
pokazują nam wydarzenia, które w oryginalnym filmie owiane były
mgiełką tajemnicy. A jak wiemy takie właśnie wydarzenia, które
działają na wyobraźnię widza, tworzą niepowtarzalny klimat. A tu
nagle przychodzi prequel, pokazuje nam wszystko do ostatniego
szczególiku i cały klimat szlag trafia! Historia zostaje okradziona
z tej niezwykłej aury, płynącej właśnie z niedopowiedzeń. A że
prequele, jako się rzekło, niedopowiedzeń nie uznają, przeto
lepiej nie oglądać takiego prequela, póki człowiek się nie
zapozna z oryginałem. Będzie mógł wtedy w pełni chłonąć
klimat, zanim jakiś prequel mu go zepsuje.
Weźmy
na przykład "Obcego" Ridleya Scotta. Ten sam Ridley kręci
teraz prequel i pewnie poznamy każdy szczegół pochodzenia obcego,
dowiemy się, skąd się wziął i czym tak naprawdę jest. A
przecież klimat tego starego filmu płynął między innymi z
niedopowiedzenia tych kwestii. Z tajemnicy, którą owiany był ten
stwór.
Inny
przykład to nadchodzący prequel "The Thing", który
pokaże nam wydarzenia w norweskiej bazie polarników. Po co, pytam
się. Przecież widzieliśmy już, co tajemnicza istota z filmu
uczyniła z tą bazą, a potem obserwowaliśmy, co wyczynia w bazie
Amerykanów i właśnie to wyjaśniało nam całą sprawę. "Aha,
takie rzeczy się tu dzieją? Więc właśnie to przytrafiło się i
tamtym nieszczęsnym Norwegom!". Proste i oczywiste. Nie ma
potrzeby pokazywać nam tego, co stało się w norweskiej bazie, bo
to już w pewien sposób zostało nam pokazane, tylko że na
przykładzie Amerykanów!
Ale
jesteśmy przy "Gwiezdnych wojnach", więc warto zarzucić
jakimś przykładem z sagi Lucasa. Niech to będą chociażby Wojny
Klonów. Gdy wspominano o nich w "Nowej nadziei", były
otoczone aurą tajemnicy, pobudzającą wyobraźnię widza. Bliższe
zapoznanie się z tym rozdziałem historii galaktyki w nowej trylogii
niweczy ten klimat.
Albo
sprawa samej Mocy. W epizodach 4-6 jawi się nam jako niezbadana do
końca, mistyczna siła. Ale w nowej trylogii Lucas musiał
oczywiście postarać się o obdarcie jej z tajemnicy i
uracjonalnienie (nie wiadomo, po jakie licho), więc pocisnął nam
jakiś straszny kit z midichlorianami. No i zagadka Mocy z
filozoficzno-metafizycznej przekształciła się w kwestię po trosze
biologiczną. Jak można było tak to zepsuć, George?!
7.
Niezgodności
Pojawiają
się w prequelach, a jakże! Weźmy "Poszukiwaczy zaginionej
Arki", w którym to filmie Indiana Jones jest racjonalistą, a
do spraw wszelkich cudów i dziwów podchodzi w pełni sceptycznie.
Wszystko fajnie, ale potem nakręcono prequel ("Indiana Jones i
Świątynia Zagłady", jak zresztą wszyscy wiecie), z którego
wynika, że nasz bohater przed przygodą z Arką spotykał się już
z cudami, dziwami i ogólnie zjawiskami nadprzyrodzonymi. Skąd więc
jego późniejszy sceptycyzm? Amnezja?
W
"Gwiezdnych wojnach" niekonsekwencja dotyczy np. mentora
Obi-Wana. W nowej trylogii jego mistrzem jest Qui-Gon, ale w starej
Obi wspomina tylko o Yodzie jako swoim nauczycielu. No i nie można
zapomnieć też o Lei, która w starej trylogii opowiada o tym, jak
zapamiętała matkę. W świetle wydarzeń z prequeli staje się to
raczej mocno wątpliwe.
8.
Nieudolne sklejanie wątków prequela i oryginału
Prequel
ma ograniczone możliwości rozwoju fabuły, bo po prostu nie ma
wyjścia - musi doprowadzić do sytuacji znanej z filmu oryginalnego.
Ta wisząca nad twórcami konieczność sprawia, że nieraz wątki w
prequelu wydają się być zakończone na siłę - ich rozwiązania
nie wynikają logicznie z przebiegu fabuły, a tylko z tego, że
takie po prostu wyznaczył film opowiadający dalszą część
historii.
Widoczne
to jest zwłaszcza w "Zemście Sithów" we wspomnianej już
przemianie duchowej bohatera. Nie ma ona logicznego uzasadnienia.
Przeprowadzono ją na siłę, bo była konieczna w świetle tego, co
pokazano w starej trylogii. Tak samo sprawa ma się w tym epizodzie z
jednym mistrzem Jedi, który (uwaga, będzie SPOJLER!!!) podczas
finałowego pojedynku w pewnym momencie spada na ziemię (i to nie z
jakiejś super zabójczej wysokości), po czym, zamiast kontynuować
walkę, stwierdza mniej więcej: "O żeż, wtopiłem. Na
wygnanie udać się muszę". Czemu? Ano, trzeba było posklejać
wątki nowej i starej trylogii, ale dlaczego nie starano się zrobić
tego w zgodzie z logiką i realizmem? Lucasowi weny zabrakło, czy
co?
...
No
i jak? Czy przekonałem was, że prequele to zło godne potępienia?
Nie?! Ależ dlaczego?! Czyżby dlatego, że wymienione przeze mnie
mankamenty przedstawiłem jako ogólne, powszechnie spotykane
przypadłości prequeli, a tymczasem na poparcie większości z nich
byłem w stanie przytoczyć jedynie "Gwiezdne wojny"? Niech
to!
Dobra,
a tak na serio, wcale nie uważam, że prequele są złe jako filmy
(co widać po mojej generalnie pozytywnej ocenie nowej trylogii
Lucasa), twierdzę jednak, że nie za bardzo wiadomo, czemu one
właściwie mają służyć (poza nabiciem portfeli twórców).
Prequel stanowi początek jakiejś historii, który nie sprawdza się
w roli początku, bo żeby go w pełni zrozumieć i docenić, musimy
wcześniej znać dalszy ciąg (tak, wiem, że powtarzałem tę myśl
w niniejszym tekście już chyba z dziesięć razy, ale bo to po
prostu prawda i tyle). To sprawia, że sama idea kręcenia prequeli
do mnie, krótko mówiąc, nie trafia. Trudno mi więc pojąć coraz
większą karierę takich filmów. Coraz ich więcej i więcej, no i
niestety (dla mnie) wszystko wskazuje na to, że w przyszłości
będzie ich jeszcze więcej.
Obawiam
się, że nawet nadchodzący "Hobbit" zostanie nakręcony
nie jako "Hobbit", lecz jako prequel "Władcy
Pierścieni". Bo jak inaczej mam rozumieć zaangażowanie w ten
projekt odtwórców ról Sarumana, Galadrieli czy Legolasa? Chodzi o
te wspomniane przeze mnie odwołania, mrugnięcia okiem do widza
zaznajomionego z "Władcą...". Bo po co przejmować się
kimś, kto zechce rozpocząć przygodę ze światem Śródziemia od
"Hobbita", tak jak to wymyślił Tolkien? Cóż, widocznie
Peter Jackson i jego ekipa chcą być od Tolkiena mądrzejsi.
W
ich nowym filmie pojawi się nawet sam Frodo. Po co, u licha
ciężkiego? Pewnie wystąpi w jakimś prologu, w którym będzie
zaczytywał się w zapiskach Bilba, opowiadających o jego wyprawie.
Tylko w którym momencie historii Śródziemia zostanie umieszczony
ów prolog? Bo jeśli na przykład po zakończeniu Wojny o Pierścień,
to tym samym zdradzi widzowi finał "Władcy..." i zrobi
się to, co z prequelami zwykle się dzieje - film nie będzie się
specjalnie nadawał ani do obejrzenia przed "Władcą..."
(no bo zdradzi jego zakończenie), ani po (bo kogo obchodzi początek,
gdy zna już koniec? - no dobra, może Was, ale mnie takie coś nie
kręci).
Szkoda,
że w tworzeniu prequeli filmowcy bardziej skupiają się na filmie
oryginalnym i umieszczeniu jak największej liczby odniesień do
niego, zamiast po prostu na tym dziele, które kręcą, tak by
prequel sprawdzał się sam w sobie, a nie jedynie jako dodatek,
dopowiadający (i to niepotrzebnie) wątki z oryginału. Jak na razie
twórcy wolą podążać drogą Lucasa i raczej nieprędko to się
zmieni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz