piątek, 18 czerwca 2021

Z ARCHIWUM FILMWEBU: Od czego tu zacząć? - zjawisko prequeli na przykładzie "Gwiezdnych wojen"

Słowo wprowadzenia: Przez kilka lat udzielałem się na Filmwebie pod nickiem al_jarid. Między innymi prowadziłem tam bloga (poświęconego, rzecz jasna, tematyce filmowej). Ostatnio Filmweb zdecydował, że starczy tego blogowania i wykosił blogi wszystkim użytkownikom. A jako że włożyłem sporo pracy w niektóre z wpisów, nie pozwolę im odejść w niepamięć - zamiast tego umieszczę je w jakimś nowym miejscu. Na przykład niniejszy blog dobrze się do tego celu nada. Dzisiaj przytoczę wam mój wpis, który na Filmwebie opublikowałem 17 września 2011 roku.

......................................................................................

Mam wrażenie, że z roku na rok powstaje coraz więcej różnorakich prequeli, tak jakby sequele już się znudziły. 
Nie muszę chyba tłumaczyć tych terminów, prawda? Jest jeszcze ktoś, kto nie wie, co oznaczają te słowa? Pytam z obowiązku, bo zwykle to ja jestem ostatnią niedoinformowaną osobą, a ciężko zgrywać znawcę kina, gdy nie ma się opanowanej fachowej terminologii. No więc dla zasady wyjaśnię to, co wszyscy doskonale wiecie. Sequel to kontynuacja, dalszy ciąg danej historii, natomiast prequel to opowieść o wcześniejszych wydarzeniach. Tak więc kolejne części "Zabójczej broni" to sequele, bo opowiadają o tym, co było później, natomiast "X-men: pierwsza klasa" to prequel, bo mówi o tym, co działo się przed wydarzeniami z oryginalnych "X-menów". Czasem nawet filmy z cyfrą 2 w tytule (która może być myląca) nie są sequelami, lecz właśnie prequelami, tak jak "Głupi i głupszy 2". (A "Król Skorpion 2", jak to gdzieś ktoś trafnie zauważył, jest prequelem spin-offu sequela remake'u, ale to tylko wtrącam jako ciekawostkę, by trochę zagmatwać i żebyście stracili wątek).

Z prequelami jest jeden zasadniczy problem. Przynajmniej dla mnie. Załóżmy, że zobaczycie jakiś świetny film. Chcecie poznać dalsze losy bohaterów? Pewnie! A wcześniejsze? (Chwila pełnej napięcia ciszy) Jasne, że nie! Kogo one obchodzą? Jeśli mam np. film o gościu, który ratuje świat, to po co mam później oglądać, jak wyglądało jego dzieciństwo albo jak zdobył swoją wypasioną broń, której użył dla owego uratowania świata? Skoro znam czyjeś dalsze losy, to na licho mi opowieść o wcześniejszych? Przecież wiem, ku czemu to zmierza! 

Filmowi twórcy jednak konsekwentnie wzruszają ramionami na te moje wąty i klecą hurtowo coraz więcej prequeli. 
Można by powiedzieć: "Zaraz, zaraz! Czemu się właściwie, Al Jaridzie, czepiasz? Przecież można obejrzeć taki prequel jako pierwszy i poznać wydarzenia w porządku chronologicznym". No, teoretycznie tak. Teoretycznie. 
Tu dochodzimy do sedna i poruszamy kwestię, której niniejsze moje wypociny zawdzięczają swój tytuł. W jakiej kolejności to się ogląda? Jeśli nakręcę film "Bolesław Chrobry", a potem dokręcę prequel "Bolesław Chrobry 2: Narodziny", to czy najpierw powinno się obejrzeć pierwszy film, bo został jako pierwszy nakręcony, czy może drugi, bo opowiada o wcześniejszych wydarzeniach? Decydować ma chronologia powstania dzieł, czy chronologia wydarzeń fabularnych? 

Otóż sprawa wygląda niestety tak, że i w jednym i w drugim wypadku prequele się nie sprawdzają. Prequel oglądany po filmie oryginalnym jest nam po prostu niepotrzebny, bo znając zakończenie danej historii, nie zostaniemy zaskoczeni i zafascynowani jej początkiem. Ale jeśli w pierwszej kolejności sięgniemy właśnie po prequel, okaże się, że do tego też się on nie nadaje, bo wymaga znajomości filmu oryginalnego. Nie będę bawił się w teoretyczne dysputy i przedstawię to na przykładzie... uwaga, uwaga... "Gwiezdnych wojen"! Wiedzieliście o tym, co? Spryciarze, przeczytaliście podtytuł mojego tekstu? 
Śmiało możecie czytać dalej, nawet jeśli nie widzieliście sagi Lucasa (są jeszcze tacy?), bo tym razem wyjątkowo ograniczę ilość spojlerów do niezbędnego minimum (nawet imion postaci postaram się rzadko używać). 
... 

Dawno, dawno temu był sobie George Lucas. Pewnego poranka obudził się, spojrzał w lustro i powiedział: "George, mój drogi, trzeba nakręcić "Gwiezdne wojny". Ktoś musi to wreszcie zrobić, bo tak doniosłe dzieło musi powstać, a samo się nie nakręci. Więc ja to dla dobra ludzkości nakręcę i zrobię to w sześciu częściach. Ale zacznę od czwartej, no bo pierwsza będzie opowiadać o małym Anakinie, no i Jar Jar będzie tam odstawiał swoje slapstickowe numery, a nie zdziecinniałem jeszcze na tyle, by temu podołać. Poza tym, mamy lata siedemdziesiąte i technologia nie stoi jeszcze na tak wysokim poziomie, bym mógł napchać trzy pierwsze części po brzegi efekciarstwem, więc muszę zacząć od czwartej. Siła wyższa. No bo na dzień dzisiejszy, to mógłbym wprawdzie ubrać jakiegoś gostka w kostium Jar Jara, ale wtedy Jar Jar chwytający językiem jabłko nie wyjdzie hiper-mega-realistycznie i to położy cały film. Więc muszę poczekać na rozwój animacji komputerowej, wtedy się wszystko nakręci na zielonym ekranie. Póki co nie da rady, więc wezmę się za części 4-6; one wymagają mniej efektów. Poza tym Mickiewicz też "Dziady" napisał nie po kolei i nie dość, że nikt się nie czepia, to jeszcze za wieszcza go mają". 

Podkasał George rękawy i stworzył absolutny filmowy klasyk, czwartą część swojej sagi (która jednak na początku nosiła po prostu tytuł "Gwiezdne wojny" - numerek i podtytuł dostała parę lat później, gdy Lucas postanowił numerować epizody, może dla ułatwienia sprawy widzom). Potem nakręcił dwie kolejne części i powstała tzw. stara trylogia. Później było wiele lat przerwy i w końcu, gdy już rozwój techniki pozwalał na mega-efekciarstwo, George zmajstrował trzy prequele (nową trylogię). Pozwolę sobie na szybki przegląd sagi i parę słów o każdej z części. Pewnie, w świetle tematu tego artykułu (czyli w jakiej kolejności powinno się oglądać prequele) jakość poszczególnych epizodów "Gwiezdnych wojen" nie jest wcale tak istotną kwestią, ale jak już piszę notkę na bloga, to niech mi będzie wolno sobie przy okazji coś zrecenzować. Chyba nie odbierzecie smętnemu, zgryźliwemu i zgorzkniałemu Al Jaridowi tej ostatniej przyjemności? 

Gwiezdne wojny: Część I - Mroczne Widmo 

Krótko i zwięźle: film jest dość efekciarski, ale stanowczo zbyt familijny. Mały Anakin jest nijaki i wcale jakoś nie budzi sympatii. Jar Jara jest za dużo, a wprowadzany przez niego humor zbyt prosty i infantylny (nawet jeśli przekręcanie wyrazów może bawić, to cały ten slapstick już niekoniecznie) - i piszę to nie będąc wcale jednym z tych niezliczonych zaciekłych wrogów owej postaci (która stała się obiektem nienawiści większości widzów - u mnie jakoś aż tak negatywnych odczuć nie budzi). Fabuła średnio wciąga. Ale akcja w porządku, efekty w porządku, trochę klimatu mimo wszystko jest. 

Gwiezdne wojny: Część II - Atak klonów 

No, to zdecydowanie najlepsza część nowej trylogii. 
[Zdegustowani czytelnicy (chórem): Co ty bredzisz?! A "Zemsta Sithów"?! 
Al Jarid: Możecie się wypchać z "Zemstą Sithów"! "Atak klonów" jest jeszcze lepszy i tyle! Cicho tam! Nie zakrzyczycie mnie! Hej, który rzucił tekst o romansie rodem z brazylijskiej telenoweli?!] 
Dobra, do rzeczy. Co sprawia, że druga część gwiezdnej sagi jest tak dobra? O wiele bardziej klimatyczna i zagadkowa fabuła. Familijne klimaty "Mrocznego Widma" zostały za nami. "Atak..." bardziej przypomina kino sensacyjne. Mamy więc wątek zamachów i ochrony przed nimi ważnej osobistości. Dużo intryg politycznych, ciekawszych niż w poprzedniej części. Prywatne śledztwo jednej z postaci, która wpada na trop spisku zakrojonego na galaktyczną skalę. Poznajemy kolejne zagadki i tajemnice. Do tego dochodzi cała masa efektownej akcji, walki, pościgi, roboty, potwory etc., a ukoronowaniem jest epicka bitwa, która wypada chyba najlepiej spośród finałów nowej trylogii. 
Wątek miłosny, a i owszem, jest dość tani. Parę razy udało się stworzyć romantyczny nastrój, ale w większości scen wypada nieszczególnie, a żałosne niekiedy teksty, które muszą wypowiadać nasi zakochani, nieraz przyprawią widza o śmiech (a chyba nie to było zamiarem Lucasa). Ten jeden element filmu rzeczywiście niezbyt się udał, niemniej sprawdza się jako wątek wpływający na przemianę naszego bohatera i jest zalążkiem przyszłych, ponurych wydarzeń (wszak to zakazana miłość i łamanie zakazu odbije się echem w przyszłości), zatem, choć niby cukierkowaty, w istocie ten wątek podszyty jest pewną złowróżbnością. No i miłość dodaje też filmowi jeszcze bardziej epickiego wymiaru. Choć generalnie nie poradzono sobie z ukazaniem uczuć, to jednak parę scen może zrobić wrażenie (gdy nasza para wjeżdża wspólnie na arenę, gotowa razem stawić czoła temu, co ich czeka, czuć tu prawdziwego ducha wielkich, epickich widowisk, w których miłość zwykle gra tak ważną rolę - nie byłoby to możliwe bez wprowadzenia do fabuły tego wątku, nawet w tak niedoskonałej postaci, jak to uczyniono). 
A zatem nie marudźcie, oglądajcie "Atak klonów", bo naprawdę warto! 

Gwiezdne wojny: Część III: Zemsta Sithów 

Najmroczniejsza część nowej trylogii. Tu już nie ma miejsca na chwilę odprężenia. Rozgrywają się przełomowe, dramatyczne wydarzenia. Właśnie ten szczególny klimat mroku i smutku, ginącego, odchodzącego świata, stanowi o sile tego filmu, choć ważną rolę gra tu też wylewające się z ekranu efekciarstwo, głównie związane z batalistyką (sekwencje otwierające film pozostawiają niezapomniane wrażenia). 
Wszystko byłoby fajnie i pięknie, gdyby nie jedno "ale", które psuje dobry odbiór tego filmu, mianowicie położono "Zemstę..." pod względem psychologii. Scena przemiany duchowej jednej z postaci, ten najważniejszy, centralny dla całej nowej trylogii moment, na który rzesze fanów czekały od lat, został po prostu spartaczony. Metamorfoza bohatera dokonuje się w tej scenie bez uzasadnienia, motywu i jakiejkolwiek logiki, a nawet wbrew logice, biorąc pod uwagę wydarzenia, jakich ów bohater był świadkiem chwilę wcześniej. 
Tak więc "Zemsta Sithów" jest trzymającym w napięciu, olśniewającym widowiskiem z naprawdę beznadziejną psychologią. Jeśli lubicie oglądać ładnie opakowany bezsens, powinno Wam się spodobać. (No dobra, też lubię oglądać ten film, bo, mimo wszystko, naprawdę jest dobry. Ale to nie zmienia faktu, że zepsucie najważniejszej sceny boli, bo gdyby zrobiono ją przyzwoicie, to cały film mógłby być prawdziwym dziełem). 

Gwiezdne wojny: Część IV - Nowa nadzieja 

Klasyk nad klasyki. Niezapomniane efekty (komputer wcale nie jest konieczny, by zrobić wrażenie). Wciągająca fabuła. Postacie dużo wyrazistsze (i po prostu fajniejsze) niż te z nowej trylogii (która wyraźnie cierpiała na brak bohatera pokroju Hana Solo). Nastrój przygody. Akcja. Humor. Wszystko na swoim miejscu. Nie ma się do czego przyczepić. A skoro nie ma się do czego przyczepić, to zamiłowany malkontent Al Jarid nie znajduje frajdy w pisaniu o tym filmie, więc już nie doda ani słowa. 

Gwiezdne wojny: Część V - Imperium kontratakuje 

Najlepsza część starej trylogii. Tak, bezdyskusyjnie. A właściwie to nawet najlepsza część całej sagi. Klimat przygody z poprzedniej części ustępuje miejsca poważniejszej, mroczniejszej tonacji, a całej opowieści dodano głębi. Nadal dużo się dzieje (bitwa z maszynami kroczącymi czy ucieczka przez pas asteroid przeszły do historii kina), ale tym razem nie tylko wokół postaci, lecz i w nich samych (nasz bohater przebywa tu drogę głównie duchową - szkolenie, odkrywanie siebie itp.). Napięcie konsekwentnie wzrasta w miarę zbliżania się do piorunującego finału, w którym pada przesłynne zdanie Vadera, wywracające całą wiedzę widza o tej postaci do góry nogami (to znaczy kiedyś, zanim nakręcono prequele). 

Gwiezdne wojny: Część VI - Powrót Jedi 

Dobry film? Być może. Ale już nie tak jak dwie poprzednie części. Zwłaszcza kontrast z "Imperium kontratakuje" źle wpływa na odbiór szóstego epizodu. Czemu? 
Ano, bo dramatyzm, tak mocno podkręcony w końcówce "Imperium...", w "Powrocie..." nagle opada. Finał sagi, który powinien przecież być kulminacją napięcia, przynosi nieoczekiwane rozprężenie. Najpierw długi pobyt u Jabby, który niewiele wnosi do fabuły, za to pozwala nam poznać odpowiedzi na fundamentalne, dręczące nas od zawsze pytania, czyli jakiej muzyki słucha ów gangster i jakie tańce lubi oglądać. No a potem wreszcie zaczyna się finał właściwy, w którym główną rolę odegrają pluszowe misie. Nie, nie sięgajcie po okulary. Dobrze przeczytaliście. Pluszowe misie. W samym finale kultowej sagi. Stawiają czoła mrocznemu Imperium. Hmm... 
Nie, nie potrafię tego wystarczająco zjadliwie skomentować. Wyręczę się Melem Brooksem. W jego filmie "Kosmiczne jaja" (parodia "Gwiezdnych wojen"), bohaterowie w pewnym momencie napotykają bandę stworków przypominających krasnoludki, nawiązujących do Jawów z sagi Lucasa. Wówczas jedna z postaci komentuje to mniej więcej takimi słowami: "Kiedy trafiliśmy do Disneylandu?". To samo pytanie ciśnie się na usta, gdy obserwuje się hasające po lesie pluszaki w finale "Gwiezdnych wojen". No, może bliżej temu do "Ulicy Sezamkowej" niż Disneylandu, ale w każdym razie chyba czujecie o co chodzi, prawda? Po mrocznym, dramatycznym "Imperium kontratakuje", wciskanie do następnego filmu pluszowych miśków jest po prostu... no, nie na miejscu! Tak się nie robi! Żadna poprzednia część nas na to nie przygotowała! 
Jest zatem niestety dziecinniej, ale film w ogólnym rozrachunku i tak nie wypada źle, bo nadrabia scenami akcji (pościg w lesie, finałowa bitwa) i postacią Imperatora (przynajmniej on potrafi wnieść tu nieco klimatu). Miśki zepsuły ten film (tak uważam i będę się tego trzymać), podobnie jak przerywniki taneczno-muzyczne, ale nie na tyle, by oglądanie go było przykrym doświadczeniem. 

Czy to już wszystko w temacie "Gwiezdnych wojen"? Niby tak. Znaczy, te sześć części to cała saga, a Lucas oświadczył, że dalszego ciągu nie będzie. Tylko że stale dokręca jakieś seriale rozwijające niektóre wątki i opowiadające o wydarzeniach pomiędzy poszczególnymi epizodami. Zatem nawet jeśli papa George nie będzie kontynuował opowieści o Jedi, to pewnie i tak ciągle będzie ją rozbudowywał. Historia będzie się rozrastać, tyle że wszerz a nie wzdłuż. 
I tak do tej pory powstał serial animowany o Ewokach (to te miśki), a także film aktorski... o Ewokach (co jest, do licha?! ile można oglądać te pluszaki?!!) oraz drugi film aktorski o Ewokach (George! Litości!), jakby ktoś chciał je na siłę wylansować na największe gwiazdy sagi. Oprócz tego mamy też serial animowany o C3PO i R2D2, chyba ze dwa seriale animowane o Wojnach Klonów, no i wisienkę na torcie - świąteczny odcinek "Gwiezdnych Wojen", wiekopomne dzieło koncentrujące się głównie na Wookiech (Lucas ma chyba jakąś obsesję na punkcie włochatych stworów, porozumiewających się nieartykułowanymi dźwiękami - Wookie czy Ewoki, jeden kit), prezentujące mniej więcej poziom Teletubisiów (choć w "Teletubies" nie usłyszycie śpiewu księżniczki Lei). Nie, nie oglądałem (ta perła kinematografii jest ponoć prawie nie do zdobycia), ale widziałem jak Nostalgia Critic to recenzował i z samych tylko fragmentów do dziś ciężko się otrząsnąć. 

Tyle rzeczy powstało do tej pory, ale George szykuje już jakiś serial aktorski osadzony w świecie sagi, a niedawno pojawiła się też pogłoska, że Joemu Johnstonowi marzy się film poświęcony postaci Boby Feta. Nie mogę się doczekać. Strasznie chciałbym poznać bliżej tego niesamowitego, fascynującego bohatera, który w całej sadze pojawia się w kilku scenach, nie robi niczego znaczącego, po czym ginie w sposób tak idiotyczny i ciamajdowaty, że sam Jar Jar Binks nie powstydziłby się takiej śmierci. Umieram z niecierpliwości, nie mogąc doczekać się możliwości obejrzenia całego, pełnometrażowego filmu poświęconego największemu cieniasowi w galaktyce "Gwiezdnych wojen"! 

No, trzeba jeszcze dodać, że Lucas rozbudowuje też swoją sagę poprzez nieustanne dodawanie do starej trylogii nowych scen, podrasowywanie efektów, wprowadzanie zmian w ścieżce dźwiękowej i w ogóle wszystkie te niepotrzebne zabiegi, jakby nie docierało do niego, że fani każdą taką zmianę odbierają jako zamach na ich ulubione filmy. George najwyraźniej już dawno przestał przejmować się głosami widzów, więc nie zdziwiłbym się nawet, gdyby pewnego dnia wyszła tysiąc dwunasta edycja starej trylogii z wklejonymi nowymi aktorami w miejsce poprzednich. A przecież trzeba mieć jakiś umiar! Raz wypuszczonego do obiegu dzieła twórca nie powinien już przerabiać, bo wysyła tym samym komunikat: "Nie wszystko mi wtedy wyszło tak, jak chciałem, więc muszę to teraz poprawić". A przecież miliony widzów pokochały "Gwiezdne wojny" właśnie w takiej postaci, w jakiej ukazały się po raz pierwszy! George, człowieku, przystopuj! 
................................. 

A teraz wróćmy do głównego tematu - oglądać prequele najpierw, czy po zapoznaniu się z oryginalnymi filmami? Lucas wyraźnie wskazał swoją numeracją, że chciałby, aby jego sagę oglądano według numerków, zatem zgodnie z chronologią wydarzeń fabularnych. Niejednokrotnie zresztą mówił o tym, że, gdy obejrzy się to od epizodu pierwszego do szóstego, będą to zupełnie inne filmy, niż przed nakręceniem nowej trylogii. Tylko czy naprawdę tak jest lepiej? 

Objawię Wam straszliwą prawdę. Nowa trylogia "Gwiezdnych wojen" popełnia te same błędy (jeśli są to błędy - może tylko z mojego punktu widzenia), co większość prequeli, mianowicie posiada cechy, które sprawiają, że niespecjalnie nadaje się do obejrzenia jako pierwsza. Prequel najczęściej niestety stanowi początek jakiejś historii, którego nie powinno się oglądać przed poznaniem owej historii. Początek, który można w pełni poznać dopiero, gdy znacie już zakończenie opowieści. Więc co kogo taki początek obchodzi? Po co komu początek, którego nie można obejrzeć... na początek? 
Nowa trylogia gwiezdnej sagi jest tu dobrym przykładem (wiadomo, dlatego ją wybrałem), bo ma właśnie wszystkie te typowo prequelowe mankamenty, które sprawiają, że nie nadaje się do obejrzenia "najpierw". Zatem pora to wypunktować. 

1. Wprowadzenie w świat i historię 

Prequele nie zawracają sobie głowy wprowadzeniem widza w realia świata przedstawionego i opowiadanej historii. Nie tracą na to czasu, bo przedstawieniem tych realiów zajął się już oryginalny film, po co zatem w prequelu się powtarzać? Niby logiczne, tylko że jeśli ktoś chciałby zacząć oglądanie właśnie od prequela, to zostanie od razu rzucony na głęboką wodę i może nawet zasypany niewiadomymi, które zostaną mu rozjaśnione dopiero przez film opowiadający dalszy ciąg historii, nakręcony wcześniej. 
Tak na przykład wyjaśnienie i demonstracja siły Jedi, pozwalającej manipulować słabymi umysłami, znajduje się w czwartym epizodzie sagi ("To nie są roboty, których szukacie"). Widz, który zaczyna od części pierwszej, nie zostanie wprowadzony w tajniki tej niezwykłej umiejętności. Dla niego pierwszym spotkaniem z mocą wpływania na umysły będzie scena użycia jej na handlarzu Watto, w której to scenie owa moc okazuje się... nie działać. Zatem zanim wprowadzi się widza w realia, pokazuje się mu już, że nie są one niczym niepodważalnym. Dla kogoś, kto obejrzał najpierw starą trylogię, to nie problem, ale jeśli ktoś, zgodnie z sugestią Lucasa, ogląda "Gwiezdne wojny" według numerów epizodów, może poczuć się zagubiony. 
Są też w nowej trylogii drobniejsze przykłady tego typu, jak choćby wspomnienie o banthach. Co to są banthy? Nikt się z nowej trylogii nie dowie, bo jest to wyjaśnione w starej - tej, którą Lucas chciałby, by widz obejrzał później. Podobnie rzecz ma się z Huttami - "Mroczne Widmo" nie wyjaśnia, co to za jedni, zakładając, że wszyscy to wiedzą ze starej trylogii. 

2. Psucie elementu zaskoczenia 

Prequele mają to do siebie, że mogą zepsuć nam oglądanie oryginalnego filmu, bo coś, co miało nas w nim zaskoczyć, nie zaskoczy, jeśli obejrzymy wcześniej prequel. 
Przykład z "Gwiezdnych wojen" - w "Imperium kontratakuje" nasz bohater trafia na planetę Dagobah, gdzie ma znaleźć mistrza Jedi. Zamiast niego natyka się na pokracznego, zielonego stworka z dużymi uszami. A tu nagle nieoczekiwanie okazuje się... No właśnie. Film robił w tym miejscu widzom (przynajmniej tym mniej domyślnym) małą niespodziankę. Ale potem Lucas nakręcił prequele, dzięki którym, jeśli obejrzy się je najpierw, wcale żadnej niespodzianki w tym momencie nie będzie. 
Ale to drobnostka wobec faktu, że Najsłynniejszy Zaskakujący Moment Sagi, pojawiający się pod koniec "Imperium kontratakuje", ten moment, który wstrząsnął swego czasu rzeszami widzów... nikim już nie wstrząśnie i nikogo nie zaskoczy, bo całą tę dotyczącą czarnego charakteru tajemnicę, która się tam objawia, znamy już od dawna, jeśli obejrzeliśmy wcześniej nową trylogię. No, ja akurat należę chyba do ostatniego pokolenia, dla którego niespodzianka z końcówki "Imperium..." była nadal niespodzianką, bo gdy oglądałem ten film, z nowej trylogii Lucas nakręcił dopiero "Mroczne Widmo", nie zdążył więc zepsuć mi frajdy, płynącej z zaskoczenia. Ale młodsze pokolenia, które poznawać będą sagę według numerków epizodów, nie przeżyją tego magicznego dla wielu momentu, który zapisał się złotymi zgłoskami w historii kina. 

3. Mrugnięcia okiem do widza 

Prequele uwielbiają zawierać w sobie całą masę odwołań do oryginału, tak zwanych smaczków dla wielbicieli, których oczywiście nie załapie ktoś, kto swoją przygodę z daną historią zacznie od prequela. 
W nowej trylogii "Gwiezdnych wojen" jest to na przykład postać Jabby w "Mrocznym Widmie", która będzie miłą niespodzianką dla wielbiciela starej trylogii, natomiast u nowego, świeżego widza zrodzi co najwyżej pytanie: "Co to za koleś? Aha, już zniknął z ekranu. To chyba nie był ważny". 
W "Ataku klonów" mamy małą scenkę z jeżdżącym po piachu statkiem (choć wygląda jak sam kadłub) Jawów. I znowu - widz, który zna epizody 4-6 powie: "O żeż! To przecież jeżdżący po piachu statek Jawów, zupełnie jak w "Nowej nadziei"! Normalnie, łza się w oku kręci", a widz, który zaczął od epizodu pierwszego i leci po kolei według numerów, powie jeno: "Co to ma niby być, to nieształtne, kadłubiaste coś, co stoi za tym jakimś krasnalem w kapturze?". U niego ta scena żadnej nostalgii czy jakichś innych emocji przecież nie wywoła. 
Najlepszym jednak chyba przykładem jest udział Chewbacci w "Zemście Sithów". Typowe zagranie pod widzów znających epizody 4-6, żeby mogli (przynajmniej niektórzy, bo nie każdy lubi ryczące bez ustanku futrzaki) z rozrzewnieniem powiedzieć: "Ojej, toż to stary, dobry Chewie! Jak miło znowu go widzieć!". Natomiast udział tej postaci w "Zemście..." dla widza, oglądającego sagę po kolei według numerów, jest po prostu nieważny, a wręcz zupełnie niepotrzebny. Patrzy taki widz i się dziwuje: "Po co przez dziesięć sekund kamera pokazuje tego ryczącego włochacza? Co to wnosi do filmu? Przecież ta postać nie odegrała tu żadnej roli! Nic specjalnego nie zrobiła i wygląda na to, że już nie zrobi! Po co wklejają takie długie ujęcie epizodycznej postaci?!" 
Mam i przykład spoza "Gwiezdnych wojen". W "X-men: pierwsza klasa" w jednej scenie pojawia się gościnnie Wolverine. Dla większości widzów to miły dodatek, który ich uraduje, ale jeśli ktoś zechce obejrzeć w pierwszej kolejności właśnie prequel, to ta scena pewnie nic mu nie powie i będzie tym samym zbędna, bo taki widz nie będzie wiedział, kim, u licha, jest ten facet, którego pokazali przez minutę i więcej się już w filmie nie pojawił. 

4. Rozmach 

Technika idzie do przodu, więc z biegiem czasu kręci się filmy coraz bardziej widowiskowe. To powoduje, że prequel, jako że nakręcony później, może być znacznie bardziej niż oryginał efekciarski, przez co cykl nie trzyma jedności stylistycznej (np. w szykowanym prequelu "The Thing" będziemy mieli efekty komputerowe zamiast animatroniki). I tego typu problem mamy też właśnie w "Gwiezdnych wojnach". Zatem ktoś, kto chce obejrzeć epizody w kolejności numerycznej, najpierw dostanie trzy części wypchane zapierającymi dech efektami specjalnymi, bajeranckimi do granic możliwości scenami akcji etc. Nieważne jak dobre są części 4-6, i tak dla takiego widza po całym tym widowisku, z jakim miał do czynienia w nowej trylogii, będą przedstawiały się po prostu ubogo. Przejść od komputerowego, przebajerzonego wręcz efekciarstwa do zwykłych dekoracji, tradycyjnych modeli statków i kosmicznych stworów granych przez facetów w gumowych maskach? Może być ciężko, zwłaszcza dla młodych, wychowanych właśnie na efekciarskim kinie w typie nowej trylogii. 

5. Wariacje motywów 

Załóżmy, że kręcę wieloczęściowy cykl filmowy. Kiedy wymyślę sobie jakiś motyw, który będzie się powtarzał w całej mojej sadze, to, żeby nie wpaść w monotonię, w każdej kolejnej części postaram się przedstawić go jakoś inaczej. Przez to z początku motyw ten będzie występował w czystej postaci, ale w następnych częściach będą się już pojawiać różne jego wariacje, pewnie coraz bardziej udziwnione. Tak się właśnie to robi. 
Kłopot w tym, że jeśli kręci się prequel, to wielce prawdopodobne, iż stały motyw pojawi się w nim właśnie jako wariacja, bo w czystej postaci występował w filmie oryginalnym, a twórcy chcą teraz pokazać, że mają fantazję. 
W "Gwiezdnych wojnach" tak to wygląda z walkami na miecze świetlne. W starej trylogii jest zwyczajnie, po bożemu, ot, dwaj przeciwnicy uderzają się nawzajem świetlówkami, czasem nawet, jak w "Nowej nadziei", w leniwym tempie i bez bojowego zapału. W prequelach, jako nakręconych później, walka na miecze świetlne poddawana jest różnym modyfikacjom, stając się właśnie nie odtworzeniem tego, co było w epizodach 4-6, lecz wariacją na ten temat. Mamy więc na przykład walki dwóch na jednego, a w dodatku tu ktoś zamiast normalnego, standardowego modelu miecza, ma dwustronny, a tam ktoś inny walczy jednocześnie czterema. Urozmaicenia to, istotnie, ciekawe, ale jak to wpływa na odbiór całej sagi przez widza, który ogląda ją w porządku numerycznym? Najpierw dostaje takie walki pełne bajerów, ogląda gościa z podwójnym mieczem i tego, który wymiata na cztery, a potem, gdy rajcuje się jak dzieciak w oczekiwaniu nowych pojedynków tego typu, w kolejnych epizodach dostaje proste, niezbyt urozmaicone uderzanie się świetlówkami. 
Nie zrozumcie mnie źle, wcale nie chcę kpić z walk w starej trylogii (choć może tak to wygląda). Staram się po prostu wczuć w rolę owego potencjalnego widza, który zgodnie z sugestią Lucasa zacznie swoją przygodę z sagą od nowej trylogii. Taki może poczuć się rozczarowany, czyż nie? 

6. Obdzieranie z klimatu tajemnicy 

Jako, że prequele opowiadają o tym, co było wcześniej, bardzo często pokazują nam wydarzenia, które w oryginalnym filmie owiane były mgiełką tajemnicy. A jak wiemy takie właśnie wydarzenia, które działają na wyobraźnię widza, tworzą niepowtarzalny klimat. A tu nagle przychodzi prequel, pokazuje nam wszystko do ostatniego szczególiku i cały klimat szlag trafia! Historia zostaje okradziona z tej niezwykłej aury, płynącej właśnie z niedopowiedzeń. A że prequele, jako się rzekło, niedopowiedzeń nie uznają, przeto lepiej nie oglądać takiego prequela, póki człowiek się nie zapozna z oryginałem. Będzie mógł wtedy w pełni chłonąć klimat, zanim jakiś prequel mu go zepsuje. 
Weźmy na przykład "Obcego" Ridleya Scotta. Ten sam Ridley kręci teraz prequel i pewnie poznamy każdy szczegół pochodzenia obcego, dowiemy się, skąd się wziął i czym tak naprawdę jest. A przecież klimat tego starego filmu płynął między innymi z niedopowiedzenia tych kwestii. Z tajemnicy, którą owiany był ten stwór. 
Inny przykład to nadchodzący prequel "The Thing", który pokaże nam wydarzenia w norweskiej bazie polarników. Po co, pytam się. Przecież widzieliśmy już, co tajemnicza istota z filmu uczyniła z tą bazą, a potem obserwowaliśmy, co wyczynia w bazie Amerykanów i właśnie to wyjaśniało nam całą sprawę. "Aha, takie rzeczy się tu dzieją? Więc właśnie to przytrafiło się i tamtym nieszczęsnym Norwegom!". Proste i oczywiste. Nie ma potrzeby pokazywać nam tego, co stało się w norweskiej bazie, bo to już w pewien sposób zostało nam pokazane, tylko że na przykładzie Amerykanów! 
Ale jesteśmy przy "Gwiezdnych wojnach", więc warto zarzucić jakimś przykładem z sagi Lucasa. Niech to będą chociażby Wojny Klonów. Gdy wspominano o nich w "Nowej nadziei", były otoczone aurą tajemnicy, pobudzającą wyobraźnię widza. Bliższe zapoznanie się z tym rozdziałem historii galaktyki w nowej trylogii niweczy ten klimat. 
Albo sprawa samej Mocy. W epizodach 4-6 jawi się nam jako niezbadana do końca, mistyczna siła. Ale w nowej trylogii Lucas musiał oczywiście postarać się o obdarcie jej z tajemnicy i uracjonalnienie (nie wiadomo, po jakie licho), więc pocisnął nam jakiś straszny kit z midichlorianami. No i zagadka Mocy z filozoficzno-metafizycznej przekształciła się w kwestię po trosze biologiczną. Jak można było tak to zepsuć, George?! 

7. Niezgodności 

Pojawiają się w prequelach, a jakże! Weźmy "Poszukiwaczy zaginionej Arki", w którym to filmie Indiana Jones jest racjonalistą, a do spraw wszelkich cudów i dziwów podchodzi w pełni sceptycznie. Wszystko fajnie, ale potem nakręcono prequel ("Indiana Jones i Świątynia Zagłady", jak zresztą wszyscy wiecie), z którego wynika, że nasz bohater przed przygodą z Arką spotykał się już z cudami, dziwami i ogólnie zjawiskami nadprzyrodzonymi. Skąd więc jego późniejszy sceptycyzm? Amnezja? 
W "Gwiezdnych wojnach" niekonsekwencja dotyczy np. mentora Obi-Wana. W nowej trylogii jego mistrzem jest Qui-Gon, ale w starej Obi wspomina tylko o Yodzie jako swoim nauczycielu. No i nie można zapomnieć też o Lei, która w starej trylogii opowiada o tym, jak zapamiętała matkę. W świetle wydarzeń z prequeli staje się to raczej mocno wątpliwe. 

8. Nieudolne sklejanie wątków prequela i oryginału 

Prequel ma ograniczone możliwości rozwoju fabuły, bo po prostu nie ma wyjścia - musi doprowadzić do sytuacji znanej z filmu oryginalnego. Ta wisząca nad twórcami konieczność sprawia, że nieraz wątki w prequelu wydają się być zakończone na siłę - ich rozwiązania nie wynikają logicznie z przebiegu fabuły, a tylko z tego, że takie po prostu wyznaczył film opowiadający dalszą część historii. 
Widoczne to jest zwłaszcza w "Zemście Sithów" we wspomnianej już przemianie duchowej bohatera. Nie ma ona logicznego uzasadnienia. Przeprowadzono ją na siłę, bo była konieczna w świetle tego, co pokazano w starej trylogii. Tak samo sprawa ma się w tym epizodzie z jednym mistrzem Jedi, który (uwaga, będzie SPOJLER!!!) podczas finałowego pojedynku w pewnym momencie spada na ziemię (i to nie z jakiejś super zabójczej wysokości), po czym, zamiast kontynuować walkę, stwierdza mniej więcej: "O żeż, wtopiłem. Na wygnanie udać się muszę". Czemu? Ano, trzeba było posklejać wątki nowej i starej trylogii, ale dlaczego nie starano się zrobić tego w zgodzie z logiką i realizmem? Lucasowi weny zabrakło, czy co? 
... 

No i jak? Czy przekonałem was, że prequele to zło godne potępienia? Nie?! Ależ dlaczego?! Czyżby dlatego, że wymienione przeze mnie mankamenty przedstawiłem jako ogólne, powszechnie spotykane przypadłości prequeli, a tymczasem na poparcie większości z nich byłem w stanie przytoczyć jedynie "Gwiezdne wojny"? Niech to! 

Dobra, a tak na serio, wcale nie uważam, że prequele są złe jako filmy (co widać po mojej generalnie pozytywnej ocenie nowej trylogii Lucasa), twierdzę jednak, że nie za bardzo wiadomo, czemu one właściwie mają służyć (poza nabiciem portfeli twórców). Prequel stanowi początek jakiejś historii, który nie sprawdza się w roli początku, bo żeby go w pełni zrozumieć i docenić, musimy wcześniej znać dalszy ciąg (tak, wiem, że powtarzałem tę myśl w niniejszym tekście już chyba z dziesięć razy, ale bo to po prostu prawda i tyle). To sprawia, że sama idea kręcenia prequeli do mnie, krótko mówiąc, nie trafia. Trudno mi więc pojąć coraz większą karierę takich filmów. Coraz ich więcej i więcej, no i niestety (dla mnie) wszystko wskazuje na to, że w przyszłości będzie ich jeszcze więcej. 

Obawiam się, że nawet nadchodzący "Hobbit" zostanie nakręcony nie jako "Hobbit", lecz jako prequel "Władcy Pierścieni". Bo jak inaczej mam rozumieć zaangażowanie w ten projekt odtwórców ról Sarumana, Galadrieli czy Legolasa? Chodzi o te wspomniane przeze mnie odwołania, mrugnięcia okiem do widza zaznajomionego z "Władcą...". Bo po co przejmować się kimś, kto zechce rozpocząć przygodę ze światem Śródziemia od "Hobbita", tak jak to wymyślił Tolkien? Cóż, widocznie Peter Jackson i jego ekipa chcą być od Tolkiena mądrzejsi. 
W ich nowym filmie pojawi się nawet sam Frodo. Po co, u licha ciężkiego? Pewnie wystąpi w jakimś prologu, w którym będzie zaczytywał się w zapiskach Bilba, opowiadających o jego wyprawie. Tylko w którym momencie historii Śródziemia zostanie umieszczony ów prolog? Bo jeśli na przykład po zakończeniu Wojny o Pierścień, to tym samym zdradzi widzowi finał "Władcy..." i zrobi się to, co z prequelami zwykle się dzieje - film nie będzie się specjalnie nadawał ani do obejrzenia przed "Władcą..." (no bo zdradzi jego zakończenie), ani po (bo kogo obchodzi początek, gdy zna już koniec? - no dobra, może Was, ale mnie takie coś nie kręci). 

Szkoda, że w tworzeniu prequeli filmowcy bardziej skupiają się na filmie oryginalnym i umieszczeniu jak największej liczby odniesień do niego, zamiast po prostu na tym dziele, które kręcą, tak by prequel sprawdzał się sam w sobie, a nie jedynie jako dodatek, dopowiadający (i to niepotrzebnie) wątki z oryginału. Jak na razie twórcy wolą podążać drogą Lucasa i raczej nieprędko to się zmieni. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Z ARCHIWUM FILMWEBU: ZNOWU UKARZĘ WAS W IMIENIU KSIĘŻYCA! I JESZCZE RAZ! I JESZCZE! I JESZCZE! – o kontynuacjach „Sailor Moon”

  Wpis ukazał się na Filmwebie 16 lipca 2010 roku. Zakończenie serialu “Sailor Moon” jest z tego rodzaju, po których kontynuacja wcale nie w...